pieprzyć pierwszy raz
wiedział po nim przyjdą inni to
rzucił niech siedzi trusia w truskawkach
z lingerianizmu przeszedł na kult falliczny
jaś poszedł na wojnę z popielem
pielić chwasty i opłoty w płonących tomatach
sztachy w sztachetach z paliczków pięść na policzku
pod największym palem step w step uwierzył
że zanim banicja rozbije kant ziemi
obleci świat na bani z księciem myszkinem
skróliczy się za ali murem w bieli
ich bin ein berliner
nie jego mamy wina gdzie na co się pączkuje
pod szalikiem gwiaździstym
lutuje butami a koty się marcuje na polach
z legią pany na hanysów
i odbijemy truskawiec od tatarów
zimową porą nad morzem w nicei
byłem nieco zawiany po aperitifie
rosyjską wódką i głębokich sporach o toalety
pań akcentem francuskim latem zimą gadane obiady
z dwunastu dań śniadanie na moją cześć wydane monety
więc pijmy toasty z traviaty aż automat się zagrzał
i już szarżują wazy z lekkimi zupami lewitują przez
biały obrus i zupa rakowa więc cofam się niczym legawiec
rozbierać do rosołu dziobać anonimowo w tatara medytować czy
dać się zgalicyzować i śledzie na sposób rzymski
jeść nadziewane rodzynkami w miodzie i cieście
bo przodkowie jelita baranie płukali w rzece na cięciwy do łuków
a rusini się śmiali aż spłynęli z waregami do
morza tureckiego czy odessy historia milczy zawzięcie o krowach
bohema i kosmas mieli blade pojęcie o wracających z wycieczki
z tarczą na tacy wpływają makarony i homarów maszkarony
czarnymi oczy kukają na mnie ostrzą kosy a ja
jak pierrot do ruskich pierogów w maśle wzdycham
i marzę o cudzie kaszy tatarczanej ze skwarkami
nic odmowa nie da więc jem sławne pory
obtaczane i nic mnie nie boli choć mdli może
jak flaki po warszawsku
balowac to umiemy nawet na balu
chodzonym dostojnie najlepsze lody
w okolicy wetten sie? na haju
do cumparsity tokowania we fraku
pomiędzy dziurami szwajcarskiego sera
za grajcara grać wilhelma z schillera a ona
w bolerku z katarynki na bahnhofstrasse
leibniz by się uśmiał jak kantowałem
i po herbacie słowotwórczo panlogizowałem
a było ślisko werbalnie bo lody flambowane
obiecane po obiedzie wycackane
w szybie windą wznoszone macała
mnie na dachu moevenpicka nie tylko serce
w zurichu kołuje na pasie startowym
samolot na bali gdy pochyla się klęka
orient w oksydensie porcelana w kredensie
dzwoni dzwoni dzwoni i trzęsie się ziemia
w płomieniach się wznoszące z parkietowych cokolików
lody z moevenpicka po giełdowym zamknięciu
gdy lara croft stała się człowiekiem
dostrzegła że żyje wśród tekstur widząc jej wahanie
zwiększyłeś rozdzielczość i jeszcze raz pobiegła dla ciebie
patrząc na jej pokazy czułeś dla niej podziw
jak dwa żółte pixele w teksturze dżungli lśniły twoje oczy
to był błąd że prawdziwość i jej świata naturę
oceniłeś na podstawie rozdzielczości
jest tyle czułości w jej dłoni
gdy gładzi zdjętą z ciebie skórę
w szerokich i ciemnych korytarzach
strop sili się nad ciężarem sprawy
kołnierzyk gniecie a krawat śmieszy
ikony twarzy wpatrzone w siebie
zawsze w parach wśród jabłoni
pozłota kładzie się na ustach
patyna skrywa nagość dłoni
już tylko oczy są otwarte
w szerokich i ciemnych korytarzach
przeciąg pomieszał strony w sprawach
zaciska w węzły esy floresy
korzenie splecione w ramach
wyciągnięte w szpalty
chylą się aleje oczu malowanych
w szerokich i ciemnych korytarzach
gdzieś tam w dole z nas odbicie
skruszone
w nie piargi
zlepiało złaziliśmy
skał pajęczyną gubiła
lekkość przez rwaną grań
nieba wylewał się spiż tężał
w mięsień topniał w język lżejszy od
reszty cierpkiego ciała gwiazdy wisiały niżej
niż my za dnia księżyc był naszym łupem odbitym
głazem
kruszejącym samotnie w stawie
w pucku z fary
poczwórnie bije na zdrowaśkę
i rybak z pucka jak co tydzień
obiecuje poprawę
lecz gdy milkną fanfary
schodzi w zaułek
pod syrenie pończochy
suszące się na obręczach
w świetle szklanych gwiazd
pod puckiem
kałuże toną w morzu
a nad nim wyczekuje żona z odpustem
rybak na kolanach przed świtem
długo szoruje dłonie
aż łuski dzwonią o miednicę
po zimie każdego w lubomierzu
pobolewa i gdy bielmo z okien
schodzi pojawiają się na zapłotkach
koronkowe obrusy wystawiane
na dowód niewinności.
w nich wszystkie zimowe
ptaki tłuką się o puste witraże
białe pająki biegały po nich
wiążąc długie wieczory
węzłami plotek kłutych
szydełkami koronczarek
wikliniarz z iwonicza
cierpiący na brak jodu
nie umiał czytać
ale jak nikt inny wiedział
jak się plecie
koszyki aż
wyplótł skrzydła i poleciał
jak mówią na kursie wyplatania
gdy wzbijesz się nad iwonicz
bo z góry
lepiej widać za kościołem
dziurę wybitą
miękko
liśćmi dół wypełniają
resztki skrzydeł wrośnięte
z odgniecionym w nim ciałem
pisanie obiecanych listów przeciąga się
w ciemne dżdżyste noce wtedy w mroku
wszystko może być białe kot przebiegający
drogę i pijak śpiący na zebrze z asfaltu dzień
wydaje się być częścią nocy nie ma wciąż
szarych tematów które są dobre na list
kartka leży wśród bieli skrytej w ciemności
modlę się o drobinę czerni z obawą że znowu
zamiast listu do mamy wyjdzie mi biały wiersz
Mama powtarzała mi w dzieciństwie:
"Może i poeta, ale głowa nie ta"
Czymże byłoby jednak życie bez
przekory?
© Copyright by Andrzej Zawiślak