pożegnalne zmrużenie wilgotnych rzęs
wtulenie twarzy w bukiet
większy niż
odcięcie drzwiami
w codzienny
brak pretekstu do hodowania astrów
zaraz obok kuchennego tymianku
to nie jest moje velorio
miałam po drodze
słowa nie chcą przyjść
odfrunęły
rozwiać gałązki bluszczu
zakołysać pustą huśtawką
wybrzmieć
w innych piosenkach
a światełka stroboskopu
sztuczne błędne ogniki
toną we mnie kolejno
na żadnym z nas
nie robi to wrażenia
jesienią możemy mieć własne, gadające fontanny;
wystarczy, że wskoczę do kałuży
ale zimą mów do mnie
zanim zabierze mnie przeciąg,
pociąg, cokolwiek
wiem, że wiem,
ale świadomość nie określa bytu
kiedy jest białocicho, idę i
wyjadam wróblom okruchy z karmnika
powtarzalność ćwiczeń
przestaje absorbować
nie zajmuje myśli
mechaniczne odtwarzanie
podanego wzoru
za każdym razem o ton wyżej
włoskie teksty wprawek
tracą miłosną dźwięczność
przy dwukreślnym "c"
by pod koniec drugiej oktawy
znaczyć już tylko tyle
co do mi sol mi do
nawet wprowadzenie
fortepianowego zróżnicowania
sensu im nie przywróci
kanonem nieczuwania
pustka zagląda w oczy
dona nobis pacem
na twarzy zostaje
scenicznie przyklejony
woskowy uśmiech
wszystkie wolne myśli
wciągnięte skórzastym
miechem akordeonu
mam wciąż tę samą poduszkę
w już półprzezroczystej powłoczce
obok miedzianych kółek
pojawiły się czarne przecinki
teraz czas spływa ze mnie spiralnie
jak strużyna z ołówka
wybrzmię
tak panie prezesie
znajdę czas
nie mam nic oprócz czasu
północny Kopciuszek
przewidywalnie zgubi pantofelek
spadnie kurtyna
zostanie dwanaście talerzyków
z niebieskim wzorkiem
do pozmywania
chociaż Cohen prosił
żeby go tańczyć
do końca
Chmury będą stalowoszare;
to jedyny słuszny kolor dla chmur.
W górze będzie mocno wiało,
byśmy docenili ciszę doliny
i jeszcze po to, byś nie był zazdrosny
o ślad pieszczoty wiatru na moich piersiach.
Będę patrzyła w słońce, mrużąc oczy,
żebyś mógł śledzić proces powstawania
szesnastego piega na lewym policzku.
Tego z dedykacją.
Bo on będzie dziękczynny, wiesz?
Za drugi poranek.
oczadziali od zapachu powideł
bulgocących leniwie w miedzianym kociołku
zapominamy o jesieni
do jesieni
zapatrzona w płomień świecy
próbuje zgromadzić
w powietrzu ograniczonym dłońmi
wszystkie zaklęcia przywołania
odczytuje treść formuł
z blednącej poświaty
którą dotknięcia
pozostawiły na skórze
elektryzujące łaskotanie
wnętrza dłoni
żar ogarniający powoli
co się narodził
w gęstniejącym przeczuciu
nie pozwoli świecy zgasnąć
choć powietrze
rozrzedzone teraz
do braku tlenu
niespełnieniem
wersja robocza macierzanki biega między skrzynkami na balkonie, kuchnią, niekończącymi się studiami, komputerem, sceną, pracą, imprezami "kulturalnymi" (czyli takimi, gdzie zazwyczaj nie rzuca się ławkami), i jeszcze paroma miejscami. a i tak przy każdej okazji ląduje w kałuży. istnienia wersji "na czysto" nie stwierdza się.
© Copyright by Anna Kwiatkowska