poezja.exe.pl - Bronek z Obidzy Kozieński


poezja
STAT4U

stat4u

wiersze



Wniebogłosy

Może i jest w tym trochę racji, że gdzie bym nie był, o czym gadał,
zawsze do gór słowem powracam, góralską nutką dopowiadam.

Kamienie też tu macie inne, takie, że pewnie z osiem razy,
klaszcząc o lustro, skoczą zwinnie, nie tak jak nasze górskie głazy
wiatrem chłostane, gromem cięte, zwilżane kroplą mgielnej rosy
w zwałach rumowisk, niebożęta, milczące głucho wniebogłosy.

Inaczej widzę, nie z daleka , odlatujące kormorany,
które mnie kiedyś tak urzekły piosenką o nich napisaną.
Przez nią myślami lotnych ptaków jak złodziej z gór tu przybywałem,
kradnąc z uśpionych tataraków, mazurską nocą, snów kawałki.

Splatałem je jak tamten człowiek nad brzegiem sieci potargane,
lecz co dzień spod otwartych powiek, to świt kradł moje sny nad ranem.
Ech! Gdyby można nabrać w ręce, albo zaczerpnąć, chociaż w jedną,
sam nie wiem, czego chciałbym więcej, lecz wiem, że nigdy by nie zwiędło.

Pachnący bryzą strumień wiatru, na pewno czerpałbym obiema,
potem jak siewca szedł ku Tatrom, rozsiewał tam, gdzie takich nie ma.

Z mazurskiej ziemi - dla górala podarowane stare wiosło
gdzieś na Podhalu wsadzę w skały, by wyrastało w niebo głośno.


Rębacz

Zginał plecy worek zgrzebny,
gdzie wśród rzeczy niepotrzebnych
miał przyrządy do ostrzenia,
złom z kamienia.
W kształt osełek wyciosane, wygładzone
licem ostrza, co na przestrzał przy rąbaniu
cięło tor w powietrza drganiu.

Wprawną ręką prowadzony, topór, dopadając kloca,
rwał na dwoje drewna słoje, strzelał pień, jak proca w ręce,
która już nie może więcej.

Gawiedź go nazwała katem, lecz to on był jej ofiarą,
często topór przed tą zgrają ciął powietrze;
rzekłby kto - wysłannik piekła, gdy na wietrze
wiatr wplątywał siwe włosy w mocne ciosy,
lecz pod ciosem nikt nie krwawił,
machał jakby błogosławił,
znacząc krzyż wzniesiony w trwodze,

w końcu topór wsparł przy nodze,
zawstydzony zuchwałością
dziurę wiercił szpicem w ziemi,
tępiąc rzaz pośród kamieni.

Gdy się całkiem ciżbie znudził - przestał,
jakby się przebudził, potarł kark z ósmym krzyżykiem,
wolno poszedł do strumyka, drżącą ręką wziął osełkę,
gładząc ostrze przed robotą, znów kłak w ręce się wplątywał
a on śpiewał, śpiewał, śpiewał.


Goniąc królika

Nic ze mnie dodać, nic podzielić, gdy tak niewiele pozostało,
w starganych włosach ślady bieli; kto zechce coś, co posiwiało,
tylko ten wiatr, gdy je palcami, na pięć rozdzielam w zamyśleniu,
układa potem, rozczochrane, zbierając słabe, jak grzebienie.

Spadają liście kolorowe, a ze mnie nic się nie da dzielić,
pochylę jeszcze niżej głowę, zacznę posłanie z liści ścielić
grzebieniem ze skostniałych palców, igliwie świerków, jodeł, sosen,
odsunę i pogadam z wiatrem, niech skryje lasem ciało bose.

Nie żałuj, brzozo, góralowi, listków na głowę posrebrzoną,
tylko mi nie zakrywaj powiek, resztę - brzozową skryj pierzyną,
skoro nic ze mnie dla nikogo, niech chociaż czasem łzę uronię,
dziki króliku, pędź swą drogą , ja już Cię nigdy nie pogonię.


Bursztynowy szałas

Piękniejszy niż domek w mieście,
mam w górach mały szałasik,
czasami pod wiatrem gnie się,
jak bury kot do chmur łasi.

Ile w nim cudów - nie zliczę,
nawet w komnatach z bursztynu
nic tak nie pachnie żywicą,
jak w mojej chatce z cetyny.

W jesienne barwy ubrane,
porosłe mchem z leśnej ściółki,
mam pod nogami dywany
w przytulnym gniazdku jaskółczym.

Piękniejszy niż w mieście pałac,
wpadnij tu do mnie na skałę,
paprocią okryję na noc,
gwiazdki z bursztynu zapalę.

Rano z pustelni na szczycie,
odsłonię ci połoniny,
zabierzesz obraz, zeszyty
igłą z jodłowej cetyny.


Krzywe karabiny

Opowiedz mi żołnierzu, chcę wiedzieć jak najwięcej,
albo zrób, niech powiedzą na strunach twoje ręce.

Trójca najlepszych pieśni, to miłość, śmierć i kwiaty.
Wojaku, rozwiąż pięści, i zagraj jak przed laty,
a ujrzysz w swym ogródku pachnące bzy majowe,
gdzie szaro dziś i smutno bez kwiatów kolorowych,

wpatrzonym w niebo, suchym konarom z kęp leszczyny
tchnij swoją pieśnią ducha, jak wojna w karabiny,
pod krzakiem rozsypane orzeszki niepotrzebne,
zmień w złoty kolor graniem na łuski z pól bitewnych.

Nie przejmuj się staruszku, że ta muzyka boli,
tylko mi graj - nie żałuj, ja nawet taką wolę,
a krzywe karabiny sam pozamieniam w kwiaty,
łuski zaś na dziewczyny,
pola bitewne - w chaty.


Sezon na deszcze I

Tam bez przyczyny nic się nie tworzy, co dzień to samo, wskazówki z cieni,
południem dzwony biją z dolin, bim - od Wojciecha, bam - do jesieni.

Góral też może zostać malarzem, weźmy na przykład - juhas Walenty,
często maluje podobne twarze, rzadziej prawdziwe, krzykiem przejęte.

Gdy jest zbyt trzeźwy gada o niczym, gdy się napije, to nawet z ciszy
potrafi taki obraz nakreślić, że głos znad fiordu tutaj usłyszysz.
Mówi o halnym - widzisz go w płaszczu, takim, co mnisi w klasztorach noszą,
chcesz go inaczej, jak w ręce klasnął, zamienia mnicha na listonosza.

Zaszumią drzewa nad homolami, jesień na olchach, brzozach, buczynie
napisz, wymaluj - Krzyk przed oczami, z ognistej barwy duch w pelerynie,
widzisz jak schodzi ku białej wodzie, gdzie las się kończy znów zmienia w mnicha
Walka już dawno nie ma przy tobie, głos zmienia barwę w szyderczy chichot.

Co nie dokończył - domalowałem, juhas w pośpiechu z wielkim redykiem,
ruszył by zdążyć przed Michałem, ze swoim śpiewem i wspólnym Krzykiem.

Pójdź! Pójdź! Na koniec od Radziejowej, do szpiku kości z lodowym dreszczem,
przyszła zapowiedź zmiennych pogód, wieszcząc jak halny sezon na deszcze.


Sezon na deszcze II

Kapią powoli przekwitłe liście, ścielą kobiercem jałowe hale,
sztalugi z jodeł, płótno z prześwitu, październikowy malarzu maluj.

Niedościgniony w martwej naturze, stwórz dla odmiany obraz wraz z sercem
zwyczajnie szaro bez żadnych złudzeń, nakreśl juhasa w góralskim swetrze.

Ka my sie bracie podziejem w zimie, kiej nas z koliby pszepłosy wiater,
przeźry na wylot liche łodzienie, sceruje mrozem górolski sweter,
pochyli piórko u kapelusa, siyrocy symbol na siwy głowie,
powiydz mi bracie - ka momy rusać, wendrowne orły - kawalyrowie.

Nie dbaj o kolor, nawet na szaro, bez zmiłowania, żadnej litości,
październikowy malarzu maluj, odkrywaj postać do szpiku kości.

Widzis ten psześwit miendzy jodłami, za nim, jak hala zagonik nieba
z obłocków owce pasonce na nim, tam tyz prowdziwyk juhasów potsza.
Łostawmy chawok górolskie swetry, kapelus z piórkiem znacek ślebody,
chodźwa bracisku, jak zwykłe cepry, jakby nas dzisiej pon bucek stwozył.

Nie narysował malarz górala, pewnie chodziło o jego duszę,
tylko ten sweter pomalowany w jesienne barwy na drzewach suszy.

Wiatr zerwał piórko od kapelusza, między sztalugi otwarte w przestrzeń
poniósł jak wolną góralską duszę, na inne hale, w sezon na lepsze.


Szalom - gdzie ziemia obiecana

Dym, niczym ludzie z trzeciej zmiany, ciągnący tłumnie od fabryki
kłuł swędem w oczy, wchodził w bramy, w oku był solą, w bramie nikim.
Żebrzący bękart sekuracji w kolejce dusz do zatrudnienia,
wił się jak źrebak bez kolacji, wciskał przez nozdrza w podniebienia.

Udajesz greka Rozenfieldzie, pakuj za stratę do kuferka,
dziś, na twych krosnach ogień przędzie, szwaczkom za chlebem poniewierka.
Pan, panie Szulc, tam na zachodzie, znajdź swój kawałek Izraela,
aj - waj! Pan jesteś tylko złodzi-ej, potrzebny w Łodzi jak cholera.

Wyją syreny na Fabrycznej, Piotrkowską dym jak tabun koni,
popędza tłum, wpada do bryczek, biczuje wiatrem podpalonym,
za nim płomienie roześmiane, strzelają jak czarodziej z bata,
kwitną jak pola bawełniane z słonecznych wysp trzeciego świata.

Pan, panie Szulc to dobrze gadał - daj mój kuferek na kolana,
woźnico - jedź, już nikt nie wsiada. Szalom - gdzie ziemia obiecana.


Skargi dolin

Boli!
Gdy słyszę ciągłe skargi dolin,
bijące głosem dzwonów w zbocza.
Małe - płynące od roztocza, takie zwyczajne, dzienne sprawy:
o dawno nie koszonych trawach.
Duże -
Z równin rozległych niczym morza,
gdzie wielkie miasta są jak wyspy,
są! tylko morza wyschły,
jedynie zimą, kiedy śniegi zrównają białym puchem brzegi,
wydaje się, że granic nie ma,
że to jest wszystko jedna ziemia.

Smuci!
Gdy górskie szczyty, mgłą zasnute,
jak starce rzewne pieśni nucą.
Giewont, nad inne wywyższony, z krzyżem i mojżeszową miną,
chciałby wyruszyć ku dolinom,
wiodąc za sobą gór szeregi,
nie dzieląc mórz, spinając brzegi.

Stoję na szlaku z laską w ręce,
która podporą jest mi w drodze,
gdybym mógł dzielić nią, jak Mojżesz -
Boże!
Co mam poradzić, mały człowiek, wsłuchany w skargi gór i dolin.
Boli!


Za Michała

Wypijmy, bracie, strzemiennego, za mnie, za ciebie, resztę naszych,
ale najbardziej za młodego, że nie bał się dać dla nas zaszyć.
Nie liczmy siebie, matki, ojca, jemu najbardziej szło o Anię,
dlatego wcześniej pił do końca, by nie starczyło kropli dla niej.

Polejmy za nas i małego, już ojciec z matką się nie liczą,
to właśnie oni winni temu, że stał za Ankę na ulicy.
Słaby, na głodzie po zaszyciu, chociaż wypruwał z siebie żyły.
Ech! Życie, życie i po życiu! Dobrze, że starych z nim ubyło.

Nie damy zaszyć się jak mały, któremu serce rozerwane
nie przestawało w duszy krwawić, słabymi nićmi cerowane.
Wypijmy, Kuba, za Michała, kij z nami, matką, nawet ojcem,
kompania nam się rozsypała, i z nimi kij - pijmy do końca.

A Anka? Co się stało z Anią, dlaczego nikt jej nie policzy,
że tańczy dzisiaj za Michała, w krótkiej spódniczce, na ulicy.
Tańcz mała, tańcz, by z ranną rosą, jak głupia ćma polecieć w ogień,
w butelce życie braciom niosąc, a sobie śmierć powolną - co dzień.


Prowadź przybłędo na szczyty

Zagwizdał głośno na palcach, w zwilżonych poszukał wiatru,
tam ci nie trzeba kagańca - wskazał wilkowi ku Tatrom.

Prowadź, przybłędo na szczyty, gdzie księżyc siadł na kamieniach,
tam nikt nas nie będzie pytał, o rodowody, szczepienia.
A ja, z mchów nocą na korze, kierunek znajdę na szlaku,
spoczniemy, nim ranne zorze ujrzą przybłędę z żebrakiem.

Zaśniemy w leśnym poszyciu, bukowym cieniem przykryci,
obudzisz mnie cichym wyciem, gdy księżyc siądzie na szczycie.

Pójdziemy dalej, wpatrzeni w srebrzystą, mroczną poświatę,
bez dokumentów, korzeni, uciekinierzy przed światem.
Odkrywcy przyjaznej ziemi, wygnani z miast Kolumbowie,
ja - z rodowodem ubogim, ty - z życiorysem jak człowiek.


Na południe I ( Pod Nidaros)

Jedni, tam znajdą taakie ryby, (drogę na północ), w abecadle,
noc pomieszaną z dniem na niby, dni znikające zimą nagle,
inni, kraj, w którym list do nieba łatwo napisać sonetami,
my, robiliśmy to, co trzeba, by nas nie zwali zaborcami.


Nam nie chodziło o tę ziemię, której i dla nich było mało,
mchem przytwierdzoną do kamieni, na groby z trudem uzbieraną.
Lepiej każdemu do umowy dopisać wszystkie białe noce,
zamiast ubogich dni grudniowych, jesieni pozbawionych ocen.

Podobno dalej na południe, z ziem wyrastają piękne zboża,
te, jak promyki słońca w grudniu, porywa wiatr i sypie w morze.

W cichej zatoce pod Nidaros, nadzieje skośnookich matek,
pociechy ojców, tani przyrost, lepią na wyrost statki z piasku.
Jutro tak samo - nie inaczej, utoną w fiordzie wraz z odpływem
i znów nadzieje nie zapłaczą, pociechom się nie wolno gniewać.

Kawałek dalej - dla osłody, Nidelvą z gór kawałki ziemi
płyną jak statki w słone wody, z mchem oderwane od kamieni.

Nam nie chodziło chyba o nic, lepsze kontrakty, białe grudnie
w końcu ten kraj to też nie koniec, znajdziemy drogę na południe.
Może tam u nas jest inaczej, dobry czy zły kawałek nieba,
lecz tam nadzieje mogą płakać, pociechy mają prawo gniewać.

Czemu nie budujecie wyżej - pytamy dzieci - gdy się śmieją,
no tak, spuszczamy głowy nisko - jutro też trzeba mieć nadzieję.


Na południe II

Sto minut niebem na południe, ziemią od wschodu do zachodu,
tylko nie krótkim dniem grudniowym, lecz pół na pół dzielonym z nocą.
Na wyspie, gdzie z wysianej miarki można policzyć więcej zboża,
niż tam ziarenek piasku z arki, skradzionej dzieciom przez złe morze.



Wszystko w tym kraju było inne, a może my zbyt eksportowi,
braliśmy całą tę równinę, jakoś dziecinnie - na różowo.

Faxe, miasteczko nad zatoką, w ogródkach tekturowe pieski
miały guziki w miejscach oczu pomalowane na niebiesko,
spasiony krasnal z pióropuszem, ostatni krzyk skarlałej rasy,
pirackie kości w miejscu duszy, bardziej rozśmieszał zamiast straszyć.

Tysiąc hektarów do stolicy, tam i z powrotem na dwie strony
każdy codziennie w myślach liczył, ile zbóż trzeba wysiać w tonach.

Pośrodku miasta park Tivoli. Gromadka mechanicznych lalek
schodzi po sznurkach z żyrandoli, ucieka w elfi świat - do bajek.
Z ziemi krasnale szaro - bure, a może tamte dzieci kwiaty
zadarły głowy patrząc w górę, kiedy wystrzelą do wiwatu.

Dochodzi północ, jeszcze chwilka, zaraz otworzy się kurtyna,
zapłonie niebo jak choinka, dziewczynki z baśni Andersena.

Nawet dla małej chwili warto, choć nie chcieliśmy stąd niczego,
mieliśmy własne psy co warczą, krasnale rodu góralskiego.
Z zatoki poznikały łodzie, znów przypomniały nam się grudnie,
czas by pomyśleć o pochodzie, jeszcze kawałek na południe.


Na południe III

Jest taki kraj gdzieś na północy, gdzie dzieci z fiordów łowią słońce,
potem je kołem do wsi toczą, zarumienione od gorąca.
Wieszają wspólnie na trzepaku, by wyschły z niego krople słone,
które powoli kapią, kapią jak łzy jak deszcze wymodlone.

Kiedy do końca przed wieczorem razem z kroplami się wyświeci,
rano z wód fiordu, z dna jeziora znów je wyłowią nową siecią.
Gdy długie noce spać nie dają, matki dla pociech z wysp południa,
ciaśniejsze sieci wyplatają, dla małych słońc schowanych w studniach.

W dalekim kraju skąd pochodzą, gdy same były jeszcze małe,
tak samo tam ze słoną wodą nad ich studniami wysychało.

Dzisiaj żegnamy się z tym lądem, samolot czeka na lotnisku,
nie nam oceniać, nie nam sadzić, my przybyliśmy tu dla zysku,
lecz pewnie lepiej do kontraktów dopisać dzień w te szare noce,
zamiast nadgodzin i dodatków, obrazów pozbawionych ocen.

Niech ten przeszklony tunel w wodzie, będzie tym dzieciom w ciemne grudnie,
miejscem połowu słońc, na co dzień, my wyruszamy na południe.


Pokolenia

Choćby mi przyszło tylko wzrokiem wdrapywać się po stromych graniach,
ostatnią drogę skryć powieką - kłaniam się szczytom, zboczom - kłaniam,
za to, że mogłem kiedyś z bliska ujrzeć, jak w głaźnych rumowiskach
kamień wyrasta na kamieniu, podobnie ludzkim pokoleniom.

Mchem porośnięte, pierwsze w dole, śpią jak fundament pod kościołem,
a on - dla chwały, czy wygody - mówi o sobie - samorodny.
Jemu hosanna, jemu dzwony, te, co na spodzie przygniecione,
jak z kości proch pradawnych wojów, drobniutki druk, margines dziejów.

Gdybym miał, nawet tylko głosem, polecieć z wiatrem od Krywania,
zdejmę kapelusz z siwych włosów, wiatrowi nim się będę kłaniał,
nawet takiemu, który wszystko potrafi zmienić w karczowisko,
by w próchnie ze starych korzeni wyrosło nowe pokolenie.

Jeśli potrafię, chociaż gestem, wywołać echo na rozmowę,
już tylko za to, że tu jestem, pochylę bardzo nisko głowę.
Gdzie z kości proch, margines dziejów, szeptu echowych czarodziejów
z uchem przywartym do kamienia, posłucham znów o pokoleniach.


Babie lato

Potargał wiatr pajęcze nici,
szlak do iryzujących światów,
perłowych tęcz ponad zenitem,
pomalowanych babim latem.

Limba pod granią Orlej Perci,
skrzywiona wiekiem, wyłysiała,
czeka w kolejce innych śmierci,
co każdej zimy tu wracają.

Na dolnym reglu, pod Krywaniem,
spadają liście kolorowe,
szeleszcząc pieśń o przemijaniu
w odwiecznym śpiewie drzew bukowych.

Wierzby, jak matki dawnych wojen,
stoją zgarbione koło fosy,
zwartym szeregiem, skromnie strojne,
z żałobnie rozpuszczonym włosem.

Mgła do wsi zbliża się od lasu,
sunie nad polem zbronowanym,
ciszę przerywa tylko czasem
posępne wronie kra-kra-kanie.

Każdej godziny w ciągu roku
coś się zawiąże, porozplata,
a my wchodzimy, krok za krokiem,
w gwieździsty szlak babiego lata.


Jan bez ziemi

( Janowi B )

Żył kiedyś u nas Jan bez ziemi.
Czego tu szukasz stary Janie,
wracaj do swojej czarnej sieni,
umyj się lepiej, zmień ubranie.

On zawstydzony, kładł na ladzie
ile za towar wyliczyli,
modląc się, czy nie mało kładzie,
aby się bardziej nie zawstydzić.

Zanosił potem siwą głowę
do swojej małej nędznej chaty
i tam ją chował jak się chowa
małe dzieciątko w rękach matki.

Żył na Obidzy Jan ubogi.
Zdejmij kapelusz z głowy Janie,
stań z nim pokornie gdzieś przy drodze,
tam twoje miejsce, a nie na niej.

Uciekał po tym z drogi w pole,
mówił, mniej boli skaleczenie,
musiało boleć skoro z roli
przykładał na nie zimną ziemię.

Wracał do chatki na kamieniach
by się położyć jak się kładło
przy orce, skiby czarnej ziemi
w nieprasowane prześcieradło.



Na końcu zostaliśmy sami

Gdy schodziliśmy Radziejową, z gór mgła wlewała się jak morze
w nienapełnione niecki dolin:
Co nie zabije to nas wzmocni?
Ktoś się zapytał głupio z tyłu,
gdy nam już nawet brakło siły, by odpowiedzieć na pytanie
w dodatku teraz już przed nami, znów to wołanie:

Albo mnie dobijcie albo wypuśćcie,
od granic do granic zamknięte drzwi.

Gdy dobiegliśmy do schroniska, morze już było całkiem blisko,
zobaczyliśmy przez nie na dnie ludzi, jak w wioskach prześcieradła
równo na sznurach rozwieszali, chyba i oni się poddali.
Uszczypnij mnie bo oszaleję,
ktoś mocno ścisnął nas za ramię, szalony już, że się ośmielił,
i znów rozległo się wołanie.

Czarna woda na czary, biała na mgły,
od krańca do krańca zamknięte drzwi.

Nie wiemy co się stało rano, wody już było do samych granic
i tylko nasza ręka wyżej.
Gdy wreszcie ktoś te drzwi otworzył…


Mentol

Kiedy utraciłem zdolność kredytową,
rano nie starczyło na zwykłe śniadanie,
napiłem się piwka, przegryzłem miętową,
stojąc po zasiłek - dziękuję Ci Panie:

Za to, że spokojnie, nie trzęsie się ziemia,
nie mamy wulkanów a kolejka zmniejsza,
chmiel równo dojrzewa i z kłosów jęczmienia
na drugie śniadanko znajdzie się szklaneczka.

Za wszystko gumowe i za tę do żucia,
mentolowe kiepy materiał na skręty,
przez które choć miewam ochotę do plucia
to tego nie robię, bo szkoda mi mięty.


Noc polnych koni

jeszcze daleko mały do rana
pewnie zbudziło cię ich tupanie
jasno bo chłopi znów palą siano
i burza ciągnie ponad górami

za chwilę niebo zetrze się z ziemią
kto będzie górą kto pierwszy spocznie
zrobi się jasno a po tym ciemno
i chłopskie siano na polach zmoknie

mnie też jest szkoda małych koników
one nie lubią jak ktoś się bije
w wyschniętych trawach mają sienniki
i w stogach zboża przed tym się kryją

zaśnij na nowo nie patrz na zorzę
tym razem jeszcze nie będzie deszczu
nie grzmi to chłopi gdzieś młócą zboże
zamiast o koniach śnij dziś o świerszczu


Sylwester

kiedy rodziłeś się sylwestrze miałem za sobą wiele wrześni

ciebie dopiero do rejestru a mnie już chcieli z niego skreślić
wiem że nie mieli tego prawa lecz i mnie było wszystko jedno
kto krzyżyk wstawi ja czy racja tych co podobno wszystko wiedzą

do siego roku nigdy z nikim nawet nie wspomnę o szampanie
opłatek cały pod choinką i tylko zimne ognie na niej
a ci co ponoć wszystko mogą gdy umierałem mieli prawo
fajerwerkami spalić niebo głośnym toastem podziurawić

krzyżyk za krzyżyk śmierć za życie gdy urodziłeś się sylwestrze
zacząłem pisać do zeszytu wierszami których nikt nie skreśli


 Bronek z Obidzy Kozieński

Cieśla, budowlaniec eksportowy, czasami juhas, stale góral, od przeszło trzech lat na antenie


© Copyright by Bronek z Obidzy Kozieński


AKTUALIZACJA