poezja.exe.pl - Dariusz Bilski


poezja
STAT4U

stat4u

wiersze



wystarczy mi nadzieja

    nie przyszła - była. od pierwszej świadomej myśli
                                                      od pierwszego zauroczenia.

wiatr szybkim ruchem przeciąga chmury ponad naszymi głowami
drzewa szemrzą monotonnie w rytm nieznanej melodii,
    idziemy gdzieś, oczekując czegoś, obawiamy się.
księżyc na moment wydobywa nas z mroku.
może to zresztą nie księżyc, tylko odległe światło.

ktoś przechodzi obok,
                          głos się oddala,
                                              cisza jest naszą własnością, jak wszystko inne.

idziemy gdzieś, każda myśl wydaje się nowa, za pagórkiem ma być inaczej, tam otwiera się przestrzeń, tam czeka nas świat.

od jakiegoś czasu chwytałem się każdej chwili, okruchów nastroju, wyblakłych marzeń, snów. zbyt długo nic się nie zmieniało, ślizgałem się po powierzchni, zaczynałem umierać, moja dusza ukryła się głęboko. pozostawały zbyt długie spojrzenia w lustro. pozostawało siedzenie bez ruchu nocą, wychodzenie, wracanie, bez celu.

idziemy gdzieś, gorące powietrze wypełnia zapach igliwia.
            ręce to dotykają się, to gubią we własnym rytmie.
            droga jest piaszczysta, szumi cicho, miękko.
                                                         nie odeszliśmy daleko, a jednak dalej niż
                                                                                                kiedykolwiek.

w środku drżymy w napięciu oczekując nieznanego. za pagórkiem ma być to miejsce.

                                                                 inni zostali gdzieś w lesie, 
                                                     pogrążeni we własnych sprawach,
                          własnym chodzeniu i czekaniu.
nikt chyba nie zauważył, że idziemy.
nikt nie dostrzegł tych spojrzeń tego przypadkowego ocierania się 
rozchylonych ust
oczu w gorączce
                                                                 idziemy gdzieś.

wydawało się - to zniknęło bezpowrotnie,
czas odebrał mi wrażliwość i odwagę - zastygłem
w codzienności.
wydawało się - moim
przeznaczeniem jest
lęk i myśl o śmierci.
idziemy gdzieś,
                        obok siebie
i w sobie zarazem.



z każdym krokiem rośnie szum,
droga wiedzie pod górę. mrok stapia drzewa
                                         w jednolitą masę.

w ciemności mają miejsce drobne dramaty wieczornej przyrody. powoli stajemy się jednym z nich.

dzień stał się szarą bryłą. każdego ranka czekała  mnie perspektywa dźwigania  ciężaru powoli i cierpliwie aż do chwili gdy sen, duszny i niespokojny,
osiądzie mi na           
piersiach. Z początku broniłem
się, przekonany, że ogarnia mnie obłęd. 
Potem       zacząłem 
rozumieć

nieświadomi tego, ogłuszeni przyspieszonym tętnem, nadzieją na coś, wyzwaniem.
                                                zza wzgórza wyłania się poświata.

idziemy gdzieś. jakby znikąd pojawiają się słowa. najpierw kalekie stłumione urwane. potem pełne skupienia dokładne precyzyjnie skrywające uczucia. wreszcie lekkie otwarte proste i pełne energii. wyznajemy sobie siebie bez obaw

                    niepostrzeżenie stajemy na szczycie pagórka.

okrutne to były lekcje. przerażony, zapadałem się w czeluście bez dna. jeśli nawet zebrałem siły i udawało mi się wydostać na powierzchnię, po chwili ziemia znów rozstępowała się pode mną. przestałem widywać słońce, wypełniał mnie ból

                                                    stoimy w świetle, na skraju lasu.
przed nami przestrzeń, aż po horyzont.
  chmury płyną wysoko, blask kładzie się na powierzchni wody spokojnie i równo.
milczymy.
blisko siebie, tak, że bliżej już nie można.
                                     
chwila uniesienia wypełnia ciała
                                            jak gwałtowny dreszcz.
coś wstrząsnęło mną z potężną siłą
                       i złamało.
biorę duży haust powietrza. dotykam twojej dłoni.
piasek stał się twardy i gorący, nie wyglądało na to, by mógł mnie pochłonąć. 
w tle za nami ściana drzew, jak czarna kurtyna.
                                                          czas, do którego nigdy już nie wrócę.
            światło zgasło, ale nie odeszło. widziałem, jak pozostało w tobie.

czasem budzę się z ogniem w oczach. siadam i pozwalam wypełniać się uczuciu radości, pewien, że to nie potrwa zbyt długo. czasem śnią mi się rzeczy, o których nie potrafię zapomnieć.


DWA PONIEDZIAŁKI

Poniedziałek. Niebo ciemnieje i robi się czarno. Ptaki sfruwają na chodnik i z chmur opada struga gęstego i gorącego deszczu. Pod zadaszeniem, gdzie udało mi się schronić stoją jeszcze dwie osoby. Kobieta w szarym płaszczu i mały chłopiec. Nagle niebo przecina błyskawica. Chłopiec drży i ukrywa twarz w dłoniach. Kobieta spogląda na niego i gładzi go po mokrych włosach. Kiedy przestaje padać każde z nas idzie w swoją stronę.

Czwartek. Stragan pełen barwnych kwiatów zapala się nagle. Słup ognia strzela w górę tak gwałtownie, że stojący nieopodal ludzie odskakują przerażeni. Ktoś krzyczy, ktoś inny rzuca się na pomoc, ale nagle wszyscy stają bezradnie. Zapada cisza. Słyszymy jak nabrzmiewające od żaru łodygi pękają z hukiem, jak skwierczą zwijające się i czerniejące kielichy. Widzimy te wszystkie barwy stapiające się ze sobą.

Sobota. Tkwię w oknie. Cisza wydaje się niepokojąca. Ruch na ulicy zamarł. Nie wiem, czy jest bardzo wcześnie, czy raczej jest to pora zmierzchu. Nie widzę słońca. Dziewczyna w domu naprzeciwko siada na parapecie tyłem do mnie. Widzę jej plecy, włosy opadając na ramiona, mięśnie napięte pod skórą, niemal dostrzegam pulsowanie krwi w tętnicach. Przyklejam dłonie do szyby i wydaje mi się, że czuję pod nią ciepło jej ciała.

Poniedziałek. Ta jasna smuga pojawia się na krawędzi horyzontu zupełnie niespodziewanie. Jeszcze nie skończyłem mówić, a butelka w trawie jeszcze w połowie pełna. Milknę obserwując jak płaszczyzna światła powoli ogarnia niebo. Upadam na plecy i głuchnę od wrażeń. Jakaś rusałka zatrzymuje się nade mną tak, że stopy prawie dotykają moich policzków. Widzę jej łono nabrzmiałe nowym dniem. Zasypiam.

Niedziela. Wydaje się, że dzień skończy się spokojnie i cicho, kiedy nagle miasto wypełnia płynąca ulicami krew. Jest zimno i krew paruje lekko sunąc powoli na południe. Podmywa koła samochodów, wlewa się przez okna do piwnic. Ludzie zbierają ja do naczyń. Ustawiają na półkach, gromadzą na inne, gorsze czasy. Gdy zapada zmrok krew zastyga w bezruchu i wsiąka w ziemię. Następnego dnia nie ma już po niej śladu. Rano na śniadanie ludzie jedzą mleko z płatkami.


 Dariusz Bilski

Mili  moi,  nazywam  się  Dariusz  Bilski i mam zdjęcie na tle liści. To są fakty.
We wszystko inne musicie mi uwierzyć na SŁOWO.


© Copyright by Dariusz Bilski

 



AKTUALIZACJA