w szatańskim uśmiechu belzebuba
pentea w istnienie zakrzepła
brakowało jej czasu i jednego ucha
uśmiechała się do piotra sennie
a zegar chodził na długie przechadzki
pentea w czarnej skrzyni zamknięta
którą patefon czarownik zmajstrował
wyzwolona przez piotra jednym pocałunkiem
rozrzuciła promienie swych złocistych włosów
a piotr się patrzył w ucha brak sinawy
czas przesypywał się przez palce jak piasek
a pentea szukała ciągle białych koni
wspominając jak nagle i bezpowrotnie
umarł uśmiech piotra rumiany i dziecinny
i grały cicho pogrzebowe dzwony
rozciąga zardzewiałą sprężynę
katarynka sekund trzeszczy
oszalała małpa mamrocze bezrozumnie
muzyka opada cicho
drobnymi płatkami śniegu
on mocno zaciska palce
zamyka oczy
ustawia drzewa na skraju przepaści
zamyślone zakręty
wyginają się w znaki zapytania
nie ma nic
tańcząca nutka
wybrzmiewa w nieruchomej dłoni
na czarnym rumaku bez skazy pentagor w żelaznej zbroi
do kraju baśniowej ciszy zajechał by spotkać się z cieniem
rozbłysły iskry co z kopyt podkutych gęsto trysnęły
a on spoglądał bez trwogi w rozdygotane gwiazd sito
wypiłby noc tę przeklętą we śnie niewinnym wyśnioną
schowaną na dnie wilgotnej prawie bagnistej piwnicy
gdyby nie spotkał spojrzenia które paliło jak ogień
amalcydei co tańcem pieściła leśną polanę
wokół trzepocząc skrzydłami wolno fruwały motyle
trzy krystaliczne strumyki szemrały cicho jak harfa
wtem ręka nieznacznie drgnęła płosząc lustrzane odbicia
amalcydea pobladła we mgle rozwiała się miękko
szukał jej wszędzie choć wiedział że znaleźć nigdzie nie może
odjechał do kraju którego na mapach żadnych nie było
zgubił drogę powrotną i myśli postradał roztropne
błądząc po dzikich bezdrożach metafizycznej granicy
gdy rumak już rozmył się w pustce drogą wielce strudzony
gdy czarną zbroję do końca starły bezmózgie zegary
zmyślenia z prawdą się splotły tworząc misterne warkocze
pentagor ocknął się nagle nie czując nic oprócz pieśni
chwytając sens zasłyszanej piosenki prawie bezgłośnej
zaczął cierpliwie powtarzać niezrozumiałe te słowa:
amalcydea malceda celame malce dacea
oczy jej niezgłębione a uśmiech jasny jak dzień
tonga gator tan tago - mów ciszej by nikt nie usłyszał
amalcydea malceda celame dacea - śmierć
dzieci nie obudziły się jeszcze ze snu
o ciągłym naciskaniu kolorowych guzików
i nie mogły zapomnieć o tym że mama
rozwaliła im wczoraj bajkowy pałac z klocków
tylko ten głos
co ucieka ---
otwórz rzekę
zamkniętą na klucz
zerwij
niespokojną strunę
wolno odfruwają
motyle
rzeka
pęka
niekończący się wodospad
ptaków
głos wraca
jeszcze ---
dlaczego
przepaść
Mała dziewczynka budzi się rankiem,
Jasne otwiera oczy,
Szukając we śnie zagasłej bajki
Niedźwiadka rączką otoczy.
Misio w objęciach to puchacieje,
To rozpluszawia się miękko,
Mała dziewczynka głośno się śmieje,
Głaszcząc różowe futerko.
na początek
zamieniam kapcie z wielkimi pomponami
w dwa miauczące przymilnie kociaki
wypowiadam po cichu zaklęcie
i zamiast jaśków leżących na wersalce
już szczekają dwa wielkie brytany
ach jaki niesamowity powstaje rwetes
kiedy olbrzymie psy rzucają się w pościg
za małymi kotkami
dlatego by opanować sytuację
wiszący pod sufitem pięcioramienny żyrandol
zmieniam w dzikiego nosorożca
psy i koty kulą się pod ścianą
piszczą i miauczą przeraźliwie aż przestraszeni
tym dzikim wrzaskiem przybiegają ludzie
jednak nim zdążą wbiec do pokoju
za pomocą magicznych formuł i czarów
znów przywracam normalny porządek
jedynie przez drobną nieuwagę
przez małą pomyłkę w zaklęciu
zostaje ogromny róg na czole sufitu
coś nas dzieli
a przecież o jeden włos
do dotknięcia
a przecież w myślach
tańczymy na cieniutkiej linie
nie chcemy spaść choć chcemy
bądź moją szufladą
we śnie
tak powiedział profesor freud
do swojej pacjentki
a ją przeszył dreszcz rozkoszy
w ten sposób
przeżyła orgazm
leżąc na kuszetce
psychoanalityka
i nikt nie zauważył
że szuflada w biurku
była otwarta
i bezwstydnie wystawały z niej
zapisane drżącym pismem papiery
Urodziłem się na przełomie zimy i wiosny.
Jedna moja noga utkwiła po kolana w zaspie,
a druga skąpana promiennym słonecznym
ciepełkiem majtała się wesoło na leżaku w paski.
Prawdę mówiąc urodziłem się
nieco za wcześnie i pierwsze tygodnie
cały siny spędziłem w inkubatorze,
jak małe, niezgrabne kurczątko.
Gdzie mi się tak spieszyło, możnaby się
spytać, i nie bez kozery. Chciałem
widocznie zdążyć przed wiekopomnym
kosmicznym wydarzeniem, które właśnie
pare dni po moim ukazaniu się na świecie
miało nastąpić.
Dni biegły szybko - czas jak to czas,
nie dawał się dogonić.
Prawie od pierwszych chwil zakochałem
się w książkach a szczególnie, w lekko
płynących wierszykach, które śniły mi
się po nocach. Drugą moją pasją stały się
tajemnicze cyferki, które próbowałem wciąż
zliczać i zaklinać w różne dziwaczne kształty.
Te dwie pasje wciąż są we mnie.
Pierwsza - przerodziła się w mały tomik
wierszy; druga zaś w rozprawę doktorską
pod obco brzmiącym tytułem.
© Copyright by Dariusz Sobczuk