ja kocham w tobie niewidzialne
to, co zapewne nie istnieje:
te mgły, zachody i diamenty,
tę myśl, co gaśnie nim dojrzeje
nienapisane nigdy wiersze,
niedotrzymane przyrzeczenia
i ten ulotny ruch powietrza,
jaki za tobą trwa w przestrzeni
kocham obrazy w twych źrenicach,
blask ognia co twe oczy mruży
i strojów czernie tajemnicze.
ty rzekłeś mi, że to zbyt dużo.
być może nadmiar wyobraźni
obudził serca zbytnią śmiałość
i zaplątana w nić przyjaźni
potykam się o twoje ciało.
już dobrze
nic więcej nie chcę ci dać
i nie uczynię nic
niestosownego
pożegnamy się pięknie i cicho
głośniejszej skargi nie usłyszysz
niż ta co rozbrzmiewa
w białych dzwoneczkach konwalii
tylko nie przechodź
tak obok
jak dziś
nie wolno tak tęsknić
za odchodzącym horyzontem
od kwiatów co bez lęku przekwitają
od cieni wśród traw pod krzewami
od majowego popołudnia
trzeba uczyć się trwania
być tylko dziś
tak mocno jak zapach bzów
karmiąc się światłem
istnieć nieprzytomnie
jak nieświadomy głębiny nartnik
śpiesznie przemierza taflę stawu
tak i my opływamy
ledwie powierzchnię obcowania
nie wiedząc o sobie nic
w oczach głębokich i ciemnych
nie znajdę odpowiedzi
tylko uparte trwanie
nie wyciągam ręki
aby cię skrzywdzić
a ty kryjąc twarz w dłoniach
pytasz naiwnie jak dziecko
czy cię widzę
to nie tak
bo nie są dla ciebie moje wiersze
choć dałeś im słowa
stworzony w nich nie istniejesz
naprawdę
ty jeden właśnie spośród wszystkich
więc nie bój się że zginiesz
w popiołach uczuć
ból smutku ból radości
to tylko się liczy
wieczny niepokój w słowach
jesień w przemokniętej kapocie
wieczorami przysiada na progu
myśli jej - czarne ptaki przed odlotem
oczy jej - mgłą zasnute
skargi opadłych liści nikt nie wysłucha
bo jest czas kiedy wszystkie chwile
wydają się ostatnie
nie wróci już kto nie zdążył
a kto nie odszedł - pozostanie
na wilgotnych powiekach jesieni
ostatni barwny pocałunek kładą astry
biorę sobie ciebie na świadka
mijającej jesieni
podaj mi dłoń jeśli jeszcze ją masz
niech skośne oczy zdrady przemknie strach
miłość opadnie z nas jak zeschły liść
a wieczny śnieg okryje naszą nagość
może już czas na nowy świat
lecz kto go dla nas wybierze
z ufnością tuląc się do własnych domostw
tu zostaniemy
póki nie zgaśnie w nas wiara
w kolejne jutro i śmiech naszych dzieci
jeszcze za mało barw
za mało światła w tym portrecie
czerwień jeszcze nie dość soczysta
jeszcze nie wypełniona szarość
dziś będę twoim Modiglianim
i namaluję twoje dłonie
ty mi dolewaj tylko wina
aż znajdę czerń dla twoich oczu
i nie ma nic prócz słońca w górze
więc nie mów mi o przyszłości
życie trwa może tylko dziś
a ty się tylko uśmiechaj
lepiej nie czekaj takich dni
gdy przyjaciółmi będą wszyscy
te chwile dziś nam darowane
może należą się innym
leniwie wsparty na kanapie
z głową niedbale przechyloną
na twych kolanach rudy pies
a ty się tylko uśmiechaj
i nie pamiętaj że to ja
wybacz że ubrudzone farbą ręce
wycieram w twoje nagie ciało
stoję przed tobą i nie wiem
czy tak chcę
nie mylisz się w milczeniu moim
słyszysz krzyk
kochaj mnie
bez znaczenia bez słów bezimiennie
niby we śnie
kochaj mnie
i niech nie broni Bóg
cierpliwa jak wieczność
ufna jak jabłoń
nieskończenie łatwowierna
wciąż czekam
dzień mglisty i smutny jak piątek
i znowu las
przygarnia mnie miłosiernie
spowity w biały całun ciszy
kosmate jałowce
tulą się do pni sosen
chodź
pokaże ci gniazdo kruka
ślad jego łap na śniegu
dziuplę gdzie latem mieszkały dzięcioły
i żerowisko sowy
trop sarny jelenia i dzika
lisią norę i kryjówkę zająca
milczysz a cisza taka
jakby tam za zakrętem
kończyło się powietrze
ja zamiast małpy mam żywego kundla
starty z emalii stuka Continental
w mojej witrynie stare okiennice
nikt dawno nie zagląda w moje strony
z sobą w najlepszej komitywie
zakładam kluby dyskusyjne
przedstawiam światy głową na dół
odwracam mity i legendy
łaszą się do mnie złe Niedźwiedzie
Europa może porwać Byka
a koźlorogie fauny płaczą
miast śmiać się nad butelką piwa
nigdy nie wyślę ci e-maila
możesz mnie sprzedać jeśli wola
nie chcę rozmawiać z twoją skrzynką
wolę rękami objąć drzewo
zbyt głośno brzmi mój szept odchodzę
powłócząc smętnie Watermannem
zgubiłam swe ostatnie pióra
krew już nie zmieni się w atrament
i wciąż bez pytań moje odpowiedzi
nikomu na nic moje niepokoje
nie mam imienia, adresu i nicka
nikt mnie nie znajdzie nigdy w swojej sieci
już z daleka wyciąga słowa
biegnąc szybkimi zgłoskami
najradośniejszy wykrzyknik
podnosi na powitanie
i już się tuli całymi zdaniami
z najczulszych wielokropków
próbuje ułożyć słowo
którego sens owija mu się metaforą
poeta całuje
poza wszelkim nawiasem
aż opadają
zawstydzone cudzysłowy
tak wiersz za wierszem mija
lecz gdy nadchodzi pora pointy
poeta uparcie przytwierdza
niezgrabny znak zapytania
trochę zmiętą dużą literę
wyrzuca do pierwszego kubła
i odchodzi bez kropki
z zaschniętym myślnikiem w gardle
Jestem mieszkańcem małej miejscowości obok dużego miasta. To właśnie charakteryzuje mnie od zawsze: jestem obok. Mieszkam wśród ludzi, ale najbardziej przyjaźnię się z pobliskim lasem, który wszystko widzi i słyszy; z moim psem, który wszystko czuje; a także z Mychą - moim synem, z mężem i z Młodymi. Ci są i będą zawsze - inni tylko mijają. Przyjaźnię się też z moim domem, wszelką muzyką i kilkoma książkami. No i z ogrodem: bo przede wszystkim jestem dzikim mieszkańcem zarośniętych ogrodów.
Zajmuję się starociami, choć w niczym nie zmienia to biegu czasu. Żeby choć trochę spowolnić czas - trzeba być jak najbliżej Ziemi - wtedy jednak widzi się mniej. Najlepszy widok roztacza się z gwiazd -ale wtedy znów wszystko wydaje się maleńkie. Dlatego wciąż patrzę i pytam jak dziecko. Potrafię oddać ostatnią koszulę z grzbietu, ale tak naprawdę chyba jeszcze nikomu w niczym nie pomogłam. Wy też na mnie nie liczcie...
© Copyright by Inga Trochimowicz