ani mi się jawi
ani śni
cicho spoinki rozsuwam
po własnych śladach
tropiąc dereń
wiem
rozgryziony strzela
cierpkimi okruchami
podniebienie mami
świtem
śnieżne duchy
rozhuśtane na rzęsach
mimochodem
sklejają powieki
osypują gałązki
mimo
chłodem ćmią opuszki
sok
kryształ we krwi
kruk zacieśniał krąg nad lasem
leniwe wschodu podniesienie
objąłem chłodną myślą
chętne pajęczyny zdjęły miarę
zdziwienie
na moście martwe orchidee
od dębu aż po zenit trawy
uczciłem mową
chrzęścili sękaci patriarchowie
w meandrach naczyń włosowatych
wietrzyli wino Skrwy
za wzgórzem chylił się las
pospiesznie cokolwiek
znak uczyniłem
maskę pośmiertną w igliwiu
proste brzozowe pnie
próchniały w biegu
miałem pamiętać poniechałem
głodem powrotu do ogrodu
odwiecznił się dzień
ciężką hostię wieczoru
zjadłem bez spowiedzi
krzywe napęczniałe słońcem
lodem ścięte Talesem
powielone
geo- kilo- metrycznie
- milo
Ścinające Symetrycznie
poklatkowa statyka w pędzie
erotyczna
bezwładnie para na szkle
sensy na spojeniach dysonansem
elektrycznie nagie lampy naftowe
oczekują w arkadach portyków
rozpędzone do prędkości pożądania
życie rozstają stalą
przelotnie
mijaniem na długość
rozjazdem między szkieletami
sennym orgazmem
bez post scriptum
bez wielkich liter mówiła
bez wielkich liter przepowiem boga
we wszystkich imionach kwiatów
i wielkie było w niebie poruszenie
gdy nienazwany
uważnie nadstawił ucho
el greco kosztel szeptała
el greco kosztel sadzie wiosenny
a sok jej ściekał po brodzie
i wśród zastępów westchnienie zawodu
echem poniosło
nie święta tylko szalona
uśmiechem szum piór wyciszył
uśmiechem szum piór oniemił ciszą
ujmując dziewczynę w dłonie
opadłych płatków otulił pościelą
nieśmiałym gestem
wyciągnął jabłko z rękawa
bosymi stopy majtała
bosymi stopy mieszała niebo
w bielutkim bożym fotelu
dzieci jednej nocy odpoczywają
poza górami brudnych bandaży
trzymając się za ręce
nad ranem opowiadają sobie
zmarzniętymi paluszkami
o ośnieżonych szczytach
i słodko kołyszących
ramionach ojców
około południa
wspominają pierwszy
haust powietrza
i pierwszy
krzyk
ale przecież wiedzą że to fałszywe
wspomnienia
obiecują sobie zawsze myć ręce
i nie grymasić przy jedzeniu
i mówią że już będą grzeczne
nie wymagają nawet
bajek na dobranoc
ale i tak sprawiają wiele kłopotu.
to miejsce gdzie są
jest bardzo
skomplikowane
odkryłem pełnię zaraz po rozdzieleniu
światła i ciemności gdy nastał wieczór
zbuntowany zasnąłem na spiralnych
drewnianych schodach pod wężem poręczy
bez trójkątnego szkiełka judasza
drzwi otworzyła zapowiedzią wejścia
klap klap bocianiły gołe stopy
heblowały łzy w źrenicach sęków
nie mnie pragnęła nadziei
zatem zdjąłem brzemię z ramion
oparty o lampę nie podałem ceny
przyszłe matki płacą samotnością
zajmuj się mną zajmuj
nim zdmuchnie cię grawitacja
obsesyjnie wypatrywałem dotyku
błyszczał meszek na przedramionach
nie wychodź pospiesznie nie wychodź
nad ranem w drzwiach otwartych
znaczysz zarysem tylko miejsce na klucz
za progiem strzelają do wróbli
zajęty przemianą czterech
czwartych półuśmiechu
w uśmiech wieczny pominąłem
wargami prośbę nad ranem
w drzwiach otwartych nie znalazłem słowa
bezskrzydły powiedziałem do widzenia
odruchowo rozciąłem powietrze
wszedłem w korkociąg
przetańczyłaś wschód
w szafirze terminusa
osamotniłaś długą suknię
indygo niespełnieniem
a choćby potop po mnie mówisz
niepewne teraz stopy
ultramarynie okiełznanej
radośnie powierzając
gdy cień pokryje oceany
szkła zaparują od wilgoci
ustami skreślisz wyznaczoną
poświatą mapę innej twarzy
piekące oczy smutno zamknę
przytulę tubus do policzka
powidok skryję w sypkim pyle
lapis lazuli sen
w pierwszych słowach
że panią
późno
bo byłem zajęty wykańczaniem
bali się konduktu w szarudze
więc palę mniej
kaszlę częściej
gdy jestem sam
nie kocham
bo zgubiłem dotyk
opuszki drętwieją
chucham
w końcu obiecałem nie martwić
nie proszę nie odwracaj
trudno snuć uśmiech
między łopatkami
poblask w oknie gaśnie
w poświacie kończy profil
nie nie odwracaj
jeśli odpowiedź
proszę ocalić
w załączniku
u twych ramion
wracałem samotnie po nocy z wyprawy
ku chatce w błędowiu wracałem samotnie
w ćmie nagle ognik ognisko pożar
dziewczynka wpatrzona we mnie
stojącego idiotycznie w płomieniach
dobry wieczór powiedziałem idiotycznie
wyczerpany wyschnięty wysłowiony
na krawędzi światła oddalony
z pustyni dobry wieczór powiedziałem
uśmiechnęła się jak nic uśmiechnęła
tuląc dwa pluszaki po jednym
na każde uśnijże tulenie
jesteś królem zapytała odnalazłeś
rozdzwoniły się nad głową dzwoneczki borealis
jestem królem
bezwiednie spierzchniętymi barwami
skądeś tu wzięła maleńka
skądeś
ona na to że jeden zginąłem
i właśnie na mnie w błędowiu
przy ogniu z misiem i smokiem
odwodnienie pomyślałem
mało piłem odwodnienie
wciąż uśmiechała zasypiając
płomienie
w płomieniach malałem
i nikłem rosnąc w mroku
szalony jestem szalony
biegłem potykając kamień
dziecko na pustkowiu
odwróciłem choć nie chciałem odwróciłem
zwidy
ponad świeczką kudłate cielsko niedźwiedzie
i smocza szyja
łuskami łeb
ślepia w gwiazdach świecące
groźni dostojni dzicy strażnicy
bestie wypatrywały
łapami troskliwie
maleńka
uszedłem z głową
pełnym przeczuciem niepokoju
w pyle znaleźli nim słońce
moja krzyczałem moja grymasiłem
moja
czerep uchylili łyżeczkami do kawy
igłą skalpelem z zaciętymi
twarz została ocalona
i tylko
i tylko
i tylko
między misiem
cień uśmiechu
a smokiem
nie
Skąd się wzięło wilczysko? Z potrzeby serca demonów. Wyobraźcie sobie wiekową Szarabajkę przyczajoną do skoku na gzymsie; zastygłą w oczekiwaniu na lot. Wyobraźcie sobie skulonego powitalnie Brzydzieja - strażnika bramy obsikiwanego nagminnie przez miastowe burki. Uczucie mogło zaistnieć tylko przez posłańca. Każde tworzyło własnego: Szarabajka kierując się sprawdzonymi wzorami, uskrzydlała i rozbierała; Brzydziej skręcał ogonek i dodawał ryj. Ale skrzydlate świnie już były.
Jestem więc wynikiem pewnego kompromisu. Kompromisu między moimi demonami. Od kiedy przestały się kochać platonicznie, stałem się bytem osobnym, można rzec: bezużytecznym.
Zamiast dostarczać wiadomości, zacząłem je tworzyć.
© Copyright by Jacek Filipowicz