poezja.exe.pl - Karol Maliszewski


Karol Maliszewski
STAT4U

stat4u

wiersze



Prosta historia

Do tylu kościołów wchodziłem
daremnie, gipsowe figurki śmiały się ze mnie...
Pozostawione dzieci płakały,
resztki Boga trzeba było wyskrobywać
z ich zabłoconych kurtek,
ojciec buszował w knajpach, nawiedzał dziwki,
świat oddalał się jak chybotliwy wagonik
bez konduktora, bez maszynisty;

potem takie same dzieci spotykałem
w szkołach, uczyłem je poprawnej pisowni
własnych nazwisk, wpatrywały się we mnie
jak w maszynistę, wybierałem z nich
najlepsze do składu na mecz
z sąsiednią biedą, i kiedy obrzucały się błotem
na boisku pod hałdą, miałem łzy w oczach.

Wiem, miało być o Bogu.


Requiem

Tu wszystkie gałęzie należą do zmarłych,
machają nimi wytrwale na wietrze;
czy wciąż w albumach tkwią ich młode oczy,
nie wiem; pozostawili mundury,
suknie ślubne, komunijne ubranka;
nadzy wślizgują się między gałęzie;
czy tam jest jakiś popas
lub piknik u Boga, nie wiem;

nie mogę zawierzyć mitologiom,
niezupełnie wierzę tylko w rozkład;
wrócić na ziemię wiosną, bić deszczem,
być jasnym pędem, gorzkim mleczem w żwirze


***

Bóbr wzbiera. Mijam go po drodze.
I on mnie mija.

Ileż podmytych kurników,
upadłych płotów z wikliny!

I nie masz nikogo, który by opisał
brudne dzieci wpychające fotel

w żuka, i konia bez głowy.
Rodzina się przenosi bliżej biedaszybów.

Zima nie ma końca.


Piosenka z końca lutego

Czytanka świata otworzyła się tu
na obrazkach z zimy
i pan nauczyciel zza chmur, zza brzóz
wyjaśnia wszystkim, co my tu robimy.

Widzicie, dzieci, poranek lutowy
w pewnej części Sudetów Środkowych,
na krańcach horyzontu gorzki róż
przechodzi w śliwkowy, i staje się już

coś nietutejszego: wrastają w szadź
łzy Matki Boskiej lub kogoś takiego;
pejs starozakonnego, kieł ziemniaka
gdzieś w kącie kuchni nieba -

tyle o księżycu. Z prawej krzyże cmentarza
i główkę krokus wynieść się odważa
na światło, mróz, lodowe pęknięcia.

Dzięki, światło, za światłość -
to głoska różnicy,
ale nam pozwala wychynąć z piwnicy.


Te wszystkie rzeczy

Piszę w zeszytach swoich uczniów.
Dzisiaj jestem Anną Urczyńską.
Powyrywałem z niej wszystkie zapisane
kartki. Moniko, Moniko -
powtarza siedzący obok,
dotykając językiem komórki.
Wszyscy wpatrują się z napięciem
w klawiatury. Starsza pani usiłuje
trafić opuchłym palcem
w literkę „m”. Nie mógłbym
mówić „Moniko” do swojej
miłości.

Miłości. Mitologii. Muzyki.
Te wszystkie rzeczy, które były ważne.
Trafiają do jakichś zakładów
naprawczych życiowego taboru
albo nie trafiają.

Wtedy umiera się wcześniej.


Ludzie po drugiej stronie

Ludzie po drugiej stronie ulicy,
gdy mi przywożą węgiel
i podnosi się mgła,

z zapartym tchem śledzący
manewry multikara.
Wreszcie wpasowuje się
zmarzniętą dupką w secesyjną bramę,
by wysrać tonę lub dwie
na środku korytarza.

Taki jeden liczący na miał
czai się z workiem.
Niemowa kręcący głową,
przekonany, że gość urwie lusterko
na gzymsie, ale jednak nie.

Starsza pani w filcowych botkach
z opieki społecznej
metalicznym głosem dworcowej szczekaczki
coś mu tam oznajmia,

a mnie pyta, kiedy się to wszystko skończy.
Wszystko to się dawno skończyło,
teraz żyjemy w kawałkach wszystkiego,
w bryłach. Nie chce mi wierzyć.

I ten jej uśmiech z przeceny.


Przedwiośnie

Środa. Niektórzy dożyją.
Repatriant z Francji ma się dobrze,
z Sybirakami źle.
Niektórzy dolecą, innych dowiozą,
w klatkach ptasi śpiew.

Całoroczne bociany
z plastiku, śmierć na zagrodzie
równa wojewodzie.

Przerzedzony śnieg.
Spróchniały świerk, przyłóż ucho,
szmer.


Dziewczyna na poboczu

Rośnie do samotności i nawet rower
nie pomoże, górski i lśniący,
rośnie do pustki za parapetem,
nagłej przepaści; rośnie do siebie
i od siebie, a pomiędzy niczego nie znajdzie,

nie znajdzie się chętny, żeby razem szukać,
ale ona jeszcze nie wie, prowadzi i gładzi,
trzyma wysoko głowę, blask słońca
na jej kędziorkach;

rośnie do nieba
jej cień, ciało zostaje w tyle.


Krynica

Skuty, złożony; rym do środka
ziemi; milczy przy kamieniu,
chyba zawstydzony;

kto nie był potokiem
ni razu, żywą żyłą
pod lodem, ten

jest jako rtęć, łza w toku,
gipsowy odlew zwichniętej
przestrzeni;

futra kobiet
idące kołyszą
kościołem.


Lament

Nagle oparłam się o grób jak
o arkę przymierza. Nie wiem, co tutaj
robię, jaka fala przyniosła moje
gadające zwłoki. Śmieszna w zbyt
grubym płaszczu, przekrzywionej
czapce. Siedzę na obcym grobie,
bo przy moim nawet
ławeczki nie ma. Nie ma
łazienki, nie ma przedpokoju -
pamiętam jego słowa
sprzed trzydziestu lat.

Szybko zrobił łazienkę,
przebił się piętro wyżej,
dobudował pokój.
Tam na dole pełza jego
cień. Jest jak robaczywy
muchomor, lekko potrącony
podkutym obcasem Boga.
Kim ja jestem? Czy
miał w planach moją
dalszą przyszłość?
Czego chce ode mnie świat,
skoro wcześniej zostawił
na dnie morza rzeczy i głosów?
Maleję i oddalam się,
zarysy gór coraz słabsze.
Żeby chociaż jakaś córka
czy syn.


Bar „Pokusa” w Gliwicach
i skargi sąsiadów na jego działalność

Najgorsze są wesela. I taka sytuacja,
gdy śpiewają „gorzko”, a w moim życiu
też nie jest za słodko. Wtedy stają
łzy w oczach i chwytam za miotłę.
Uderzam trzonkiem mocno,
precyzyjnie. Może oni jutro nie muszą
iść do pracy, może to jakieś lumpy.
Wtedy chwytam za słuchawkę
i cała mokra od łez proszę
dyżurnego. Niech przyjadą na sygnale
albo po prostu przyjdą w podkutych
butach i napędzą stracha.
Ojciec pana młodego, matka
młodej i wreszcie ona
sama - niech posmutnieją
i pomyślą o znikomości rzeczy.

Bo jutro nasze dzieci mają
wyjść na rowerki, niezależnie
od ilości rozbitych butelek,
wystrzelonych rac o północy.


Plaża

Chodzi o te oczy, co patrzą na rynek,
chodzi o ręce na parapecie; żyły biegną donikąd
jak ostatnie pociągi tej zimy.

Nie zgodzę się z napisem,
przeznaczcie do likwidacji co innego.
Mogłam ubrać inne spodnie,
nie wyróżniać się z tłumu.

Co jeszcze niedokonane
a możliwe? Złośliwości
jak morświny na plaży.
Gładkie, uprzejme stada.

Jakiej plaży?


Wrocław-Ełk (wysiadam w Poznaniu)

Na małe kawałki
ból każe jej rwać list od kochanego
mężczyzny, widzę to i doznaję
szarpnięć, bo wjeżdżamy w tunel;

inna mocuje się z cieniem,
co zapadł w przedwczorajsze sny,
ręka zaciska się na kroczu, drży;

biedne i rozdarte, złamane płcią,
kto im tę siną pieczęć przystawił
do warg, kochają na oślep
cokolwiek, takie są;

ale jedna nie, wychodzi skądś
i daje dłoń, mam jej wróżyć
(ocknij się, to konduktorka,
bilet proszę, bilet!)


Wiersz dla zmotoryzowanych

Tiry smutne jak konie,
z opuszczonymi głowami
na poboczach szos,

dolewają im coś, donoszą
akumulator w brudnej folii
(jak obrok),

tu urywa opowieść, swoje patataj
przenosi do następnej zwrotki,
zwraca się w stronę publiczności
zatartej na obrazku, ukrytej,

też ma mokre podwozie
i czeka cierpliwie na ssanie,

został mu tylko jeden cylinder,
trzyma się go jak tonący,
kuśtyka do warsztatu boso;
tam się wszyscy spotkamy przy ogniu,
Hefajstos francuzem wskaże napis, porządek,


Miłość

Cichutko, pod chustką, fuck you pokazuje,
bo nie wie, czy ją rzuci, czy zostawi
w niesławie, w glorii prawa
jak w serialu, sąsiedztwie i licznych przykładach;

złota jesień, pani matka, liście roni
z przepastnego brzucha,
on udaje, że słucha,
że czyta ten szelest
tylko dla niej, spóźnione astry
przyniesie jak kiedyś, w narzeczeństwie,

ona palce pręży, wysuwa paznokcie.
Dobrze mieć widok
na publiczne przedszkole, życie
się odtwarza w zmąconych obrazkach,

kurtyna deszczu ucina rozmowę,
zagania aktorów pod daszek z przeplotnią.


Popatrz jak to jest

Zapłakałaś, i poczułem się winny
za wszystkich skurwysynów,
chciałem natychmiast wyjść z ciebie,
z wiotkich ścian,

chciałem przepraszać cię na górze,
na dole i w środku, ale nie miałem słów,
skończyły się gesty i
pozostał mi jęk, język;

czy go jeszcze przyswajasz,
czy go chcesz, gdy sunie
śmiało przez różowe roztopy,
sam siebie połyka,

mów wcześniej, pisz później
paznokciami na plecach;
popatrz, jak to jest w tobie,
jak we mnie, spamiętaj.


Kwiecień

Mówiliśmy o głodzie
wiosny, głodzie gniazd, piskląt
wybieranych łapą lisa,

głodzie łyka i łapci, wierzbowych fujarek,
w każdym razie dużym głodzie
z bagien, pól poza mapą,

ktoś miał się nim zająć, ubrać
w słowa, puścić w obieg,
podać hasło,

i miało być inaczej po tej śmierci,
więcej światła w tunelach,
więcej ludzi między ludźmi,


***

Rożen, z którego uciekłeś
niebieski ptaku,
rożen słońca przebijający mgłę,
i dumny napis „źródło Kaczawy”,

wszystko to jest,
bo dożyłem kolejnej odsłony, no cud
(miało być „cóż”, brnę w egzaltację),

ta sama trawa, ten sam zgrzyt kości
muflonów na ścieżce,
która zmieniła bieg z potokiem;

co jeszcze słonko widziało?
martwe pola, z których wstawał śnieg
i szedł na leże do Ojca (za rok wyciąg-

niemy go z pudełek na bombki),
w wywijające się piąstki, pozlepiane palce
roślin chwytał się mroźny dzień;

było to w tych dniach, niebieski ptaku,
kiedy gorszy rodzaj ludzi nie przeżywał
nadejścia wiosny, śmierci papieża,
nie mógł znaleźć kanału.


***

Furtka, cmentarzyk, przywiąż psa,
wreszcie się wsłuchaj, burza dudni
w pustej misce zmroku,

przełamuje się przestrzeń na pół
jak świeżo upieczony chleb,
a po granicy przesuwa się cień,
wędruje robak, lepki czerw.

To pies szczeka w próżnię,
woła nadaremno, że pogasły światła,
a on nie wie po co jest i dla kogo.

Bo kiedy przyszło się razem z panią,
trzeba mieć oczy szeroko otwarte,
trzeba tęsknić tak jak ona
do umarłych zostawionych pod kasztanem.


W ciszy

Może przed deszczem, a może przed
śmiercią zaczynają cykać

w środku dnia, gdy chmura na niebie
nabiera wojennych barw

i długie łodygi wiatru sięgają dna bagien,
poruszają do głębi,

a my nie wiemy, co z nami,
kto nas przyjmie pod jeszcze większy dach;

oto idzie z kosą i rzuca długi cień
(na szczęście to tylko sąsiad).



 Karol Maliszewski

Karol Maliszewski
Urodził się w 1960 r. w Nowej Rudzie, gdzie mieszka do dzisiaj. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Opublikował osiem zbiorów wierszy - ostatnie to „Rok w drodze”, 2000, „Inwazja i inne wiersze”, 2004 i cztery książki prozatorskie - „Dziennik pozorny”, 1997, „Próby życia”, 1998, „Faramucha”, 2001, „Sajgon”, 2009. W roku 1999 ukazała się jego książka krytycznoliteracka pt. „Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy”, a w 2001 druga książka tego typu, zatytułowana „Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach”. Ostatnio wydał: „Nowa poezja polska 1989-1999. Rozważania i uwagi” (2005), „Rozproszone głosy. Notatki krytyka” (2006), „Po debiucie” (2008), „Pociąg do literatury” (2010). W roku 2007 ukazał się wybór wierszy zatytułowany „Zdania na wypadek”. Nowe wiersze opublikował w zbiorku „Potrawy pośmiertne”.


© Copyright by Karol Maliszewski

 



AKTUALIZACJA