chciałoby się chleba zjeść. ukroiwszy grubą pajdę
okruchy mrówkom rozrzucić. albo w ogień. jeszcze
zielone liście rozpięte jak spadochrony, ratujcie. wy,
sita żaru, rozsypywacze wiatru.
Jak zwykle o tej porze jest ósma rano.
Pokątne padanie porannego blasku: wybielanie ścian światłem.
Kot złapał ptasią grypę.
zmierzch jest ślepy jak szczeniak, dotyka mnie śliskim nosem, a kogoś
goni policja, do kogoś gna pogotowie, albo z innego powodu,
tak czy inaczej - syreny
kroją milczenie w siatkę, zaciągną ulice jak pętlę, samolot chce wylądować,
sąsiad wsiada w samochód; słychać trzaśnięcie drzwiczek,
silnik oddala się pędem, w ogródku pysznią się żonkil, zwój drutu,
stos cegieł.
napiszę wszystkie listy, te z autobusu, te rzucane kaczkom
ze skarlałego parku, wymyślone kreską samolotu -
o, my też tak polecimy! do domu! - pobuduję trasy
szybkiego ruchu od siebie, od siebie rozrzucę przynętę
jak najdalej, naprawdę odpiszę, słońce przerasta chmury,
mam coraz więcej czasu, obiecuję
mam psy na smyczy przytrzymane; drżenie ich mięśni
rezonansem świat może skruszyć na atomy.
spomiędzy palców rodzę ptaki,
by moje imię rysowały na świeżym prześcieradle
śniegu, na modrej płachcie lata.
tak, to moje miejsce, niezmienione
miasto od drzwi do drzwi. cmentarza
nie ma: jest łąka tak zielona
jakbym ją sama malowała plakatówką
kiedy jeszcze żyłaś, mamo -
i wymawiam to słowo, chociaż wiem
że to tylko wiatr zamiata przestrzeń.
zjadłam mandarynkę - prawda,
że pięknie brzmi? zupełnie jak początek
świata, świtanie czerwieni -
na brzegu dłoni
dwie niepoznane pestki.
zapalam światło i odchodzę, za sobą
jak tren wlokąc - drogę
pomiędzy drzewa aby prędzej głosem kukułki
ponaglana, ile żyć będę
niech odpowie dzięcioł co dobrze
gwoździe wbija.
dębina, brzezina, olszyna.
kiedyś dużo jeździłam, miałam czas zauważyć:
na białostockim dworcu ludzie jak uchodźcy!
był luty, od drzwi ciągnęło, wokoło trwał remont,
kożuchy - namioty wśród mroźnej pustyni.
na koślawym peronie obrośniętym śniegiem
wytupałam sobie pociąg, tłum plecaków,
wykrochmalony zakonnicami przedział.
kto by wtedy pomyślał, że to zapamiętam?
Oko mi lata. Za oknem drga helikopter. Drzewa pilnują
ulicy. Żeby z miasta nie uciekła.
Śmignęły lasy za oknem; to znowu pociąg jedzie
przytupując miarowo obrotom słowa w głowie; te same
zszarzałe zielska snują się dołem ramy, gdy okno
zarasta zmierzchem, lutym i listopadem.
Na pustej bocznicy reflektor księżyca
wkrótce wyrzeźbi druty, kolczaste światłocienie.
dzień jest długi, ciągnie się
przez calutką ulicę. dozorca pozamiatał:
zrobiło się cieplej, wiatr ucichł.
z innej perspektywy
byłoby widać najwyższy wieżowiec, na szczycie
samolotowe światełko, migające
tam, gdzie chmury podbiegają deszczem.
rzeka tłusto mlaszcze. ma szary jęzor.
za dużo zeżarła rdzy, benzyny, piachu.
dzień jest długi, bo ptaki w ogródku
zaczynają śpiewać o drugiej nad ranem.
a światełko miga, rzeka trze plecami o beton nabrzeża.
czerwone światło
nad skrzyżowaniem
zachodzi słońce
drzewa westchnęły: a niebo wlało się w szpary
pomiędzy domami, z nieba spadały wrony;
kawałki słońca skoczyły z kałuży na chodnik,
a potem zrobiło się ciemno; przejechał autobus
i szły dwie panie z siatkami.
na obiad będzie schabowy.
drzewo stoi ale umie nie czekać
nawet po ciemku
jeszcze czarniejsza sylwetka
trochę wygląda jak namalowane
trochę jak smuga dymu nad dachami
lezie sierpień po kalendarzu -
leniwiec uwieszony u końca
zachodu słońca
jak mrówka w cukrze kandyzowana
na niebie księżycowa rana
sierpem rozdrapana
chmura i mucha na szybie siadły
i światło zjadły
mam za dużo lat i za mało czasu, przeżywam właśnie trzecie swoje wcielenie i tyle.
serio, może kiedyś coś więcej podeślę, ale ostatnio u mnie cienko z inwencją...
© Copyright by Magdalena Paśnikowska