No i wyszedł z gołą głową w ten mróz. a ja trzaskam oknem, i płonę,
wściekła. Bo tyle jest zapaleń, powikłań utraty ciepła, i kobiet,
niegodnych dotykania loków.
I tak się miotam, aż na podwórko, gdzie w ostatnim słońcu,
zostawiany przez Helenę pod opieką murów i czapki z daszkiem,
siadywał Staszek. Gdy odeszła, zdejmował kaszkiet,
a głowa prostowała się, unosiła po pnączach wina, po cegłach,
szukając sobie miejsca wśród cukrowych poduszek, skrzydeł i niebieskich obietnic.
Uwalniał z chorej ręki gumową piłkę do ćwiczeń i wstając z bolesnym smakiem,
machinalnie skubał żywopłot, a palce same dalej obracały kuleczki jagód.
Laska błądziła w fugach, cień szedł na deszczówkę, aż do beczki,
ale wtedy krzyczała Kowalska: Panie Stasiu, niechże pan siada,
bo zadzwonię do żony, i siadał, i obracał kaszkiet gestem tak zdziwionym,
że myślałam, zaraz pęknę płaczem, jak zgniecione kulki hecony.
(...) płacze i patrzy na twardą mą grdykę,
Jak w fałdach skóry wędruje samotna.
Jak coś nabrzmiewa w guzach moich szczęk,
Jak tarcze czoła robią sie oddzielne (...)zzzzz
Stanisław Grochowiak, "Zuzanna i starcy"
Strych rozbierają!
na którym mieszkałam - czule, z przeciągiem,
i na który Staszek, zanim adwokat podłożył mu nogę,
wspinał się chwiejnie ale zawsze dotarł -
ja, jego katastrofa (księży i lekarzy; niech go kat pokocha,
nim puenta pochłonie!).
Strych rozbierają. Widziałam już więcej -
nagość otwartą do ciemnego mięsa,
nagość zamkniętą, skostniałą alaskę.
Gołe policzki płaczącego chłopca
i suchą, płaską noc skąpca, noc - świt.
Bo nagość bywa jak rozpruty sejf
i jest jak sejf zamknięty. nic jej nie otwiera,
żaden numer nie ruszy. to jest nagość - księżyc.
*
Strych rozbierają. Spomiędzy dźwigarów
wyziera straszna przepowiednia nieba.
kable próbują tulić się do belek,
osa w przeczuciu ognia wbija się w styropian.
Zwijam pokoik, spod desek wyciągam
nieskromne fotki. O, tutaj mnie dotknął,
musnął pończochę lśniącą wokół kostki,
gładko dotknął, skalpelem. O, tu mnie prowadził,
do sądu, patrz na ten surowy wyraz. Cali w czerni,
jakbym się właśnie zerwała ze stryczka.
...a tutaj mnie zabijał, nim wreszcie zwariował,
nim rytm go poniósł w przepaść. zmienił się w centaura
apokalipsy, zrywał więzy w interwałach,
jakby to słowo - i to, czego nie wolno
nawet pomyśleć, jeśli się już mówi –
jakby to słowo wymagało granic, a najlepiej banicji.
nocami wygryzałam podkop,
nie żeby zdobyć - ale chociaż pojąć.
... albo ten czajniczek. Czyż człowiek potrzebuje takich cacek, aby
stłuc coś, gdy czuje, że koniec zabawy?
*
jest jeszcze nagość między poduszkami i słoną pachą. zdziwienie poranne,
jak ciągle dobrze smakuje tembr jego kasztanowego, rozgrzanego śmiechu.
*
Strych rozbierają. Odarli do drewna.
pakuję. Potem wynoszę na śmietnik.
A co z kunami, co się stanie z miotem,
który od wczoraj piszczy za kominem,
jakby to Stachu mamrotał wersety
w napadzie księdza?
do gołej cegły, jutro wjadą buldożery.
Chodźmy - pora się zwijać, do sądu, na targ,
wynająć pokój, lub chociaż pokoik.
Niech nas lekarz pokroi, oszuka adwokat
- wychodźmy bez niczego, jak nas kat odsłonił
O, biedny! powiedziałam, chociaż wcale nie był
biedny a tylko martwy. Sztywny jak odłamki szkieł;
słońce prześwietlało pod włos czesaną wiatrem sierść.
Łapy w górze, ogon, podszyty biało odpadek pejzażu,
wtapiał się u w układ śmieci na poboczu.
Z auta
Satisfakction.
Jeszcze był czas na postój, papierosa, kawę.
Ktoś na nas jeszcze nie czekał; niedbale
rozsnuło się nad lasem południe,
pachniało latem, sosną. lisi sen. Detale
tak dograne, jakby dzień zwietrzył świeży trop.
Wolf, tańcząc dalej (tańczył, zanim go zobaczył),
odwrócił się niechętnie: to jest życie, nie patrz.
Patrzyłam: światło, zapach, szeleszczący papier,
brzęczenie samochodów, much i rocka. Grało
nadal, podpięte niespełnionym smutkiem,
apetytem na więcej. koniec lata, akord.
grudniowy, gra w sekwencjach jasnoszarych;
luuubię, boso z drewnianą podłogą. ballada w mol
i ta świadomość, że co powinno, jest, trwa.
Łóżko, znajome jak stacyjka w polu; bezludnie,
ciepły nasyp torów, lekka mgła,
rozjaśniona przedpołudniem.
Psy nocy przeszły cicho; cóż za szczęście,
żyć w tej sejsmicznej strefie! żadnych wstrząsów,
kawa z obłokiem; cukier w zwolnionym tempie
wsiąknie w niebo. Taki dzień jest nieraz jeden
na całe życie. Później się wydaje, że to tydzień,
i własnie ten moment, ten ważny,
choć już się nie wie, dlaczego.
Sześć par pończoch i stringi. wiem, za dużo szmat.
we mnie pudło, rezonans. W usta chwytasz drewno,
biegną zerwane druty. utrata struktury, gdy obrót drzwi
wyrzuca cię gdzie indziej. Znasz to?
Pchało mnie pod jedyne auto; ciężki metal
przepływał razem z jezdnią. Bieg na inną stronę,
z torebki sypało się wszystko, co mam.
Przez ten wiatr. piekło;
sen z mordercą, pończocha Möbiusa,
skręcana jak struny, jak pętla.
i cały ten hałas. Chwytało za gardło.
bałam się, zaśpiewaj.
Albo zgaś, posłuchajmy Planta. Zasypiasz, powracam
z granicy infradżwięku w mały, bezpieczny płacz
- powstaje poza mną i kończy tak prędko,
że uchwytna jest tylko suchość w ustach.
uwielbiam, gdy głos budzi, w glissanda
unosi gitarę; riff killer i bas,
chodzi w ścianach i szafach.
Albo zgaś.
Myślę, że pojęłam rozciągniętą wstęgę,
materię. jej opór, zmieniający stronę aksamit.
zasypiam, obróć się plecami
to nie strach a płacz. A płacz się nie boi,
nie ma nic do stracenia, bo wszystko jest po.
po filmie, jego tragicznych wariantach
i niedogranych impro, po wycięciu skargi
potrąconego w przejściu instrumentu (kicz),
po ataku paniki. Po dojściu do siebie.
Na stacji benzynowej zapomniany pies
wyje do wewnątrz. wie. odkrztusza ciszę.
i teraz tylko letarg, przyczajenie między
porywem białej flagi a podkopem.
To nie jest wojna z tobą, to wojna wewnętrzna.
pucz bardzo osobisty. Coś jak mycie okien
przez zaciśnięte zęby.
(Wykopałam ją wczoraj. szłam za nią jak clown)
To nie jest wojna z tobą, to wojna wewnętrzna,
pucz bardzo osobisty - zaśmiała się,
tym głupim śmiechem, którego tak nie lubił;
wliczona przegrana. I nie strach, a płacz.
- A płacz? - nie, nie płakałam,
to coś przelotnego, u kobiet w całkiem innych
filmowych momentach. A właściwie
po filmie,
[jego wszystkich tragicznych wariantach
zakończeń, niedogranych solówkach,
po wycięciu skarg.
Na stacji benzynowej zapomniany pies
wyje do wewnątrz. wie.
odkrztusza ciszę. po ataku
i teraz tylko letarg, przyczajenie, dym,
między porywem białej flagi a podkopem]
zaczęło się, na dobre: wybuchał jej toster,
pies zachorował, podpaliła silnik;
w Europie huragan, uderzenie, fala włosów,
śmieci, słów, atak snu. i ciągle nie było napisu
The End.
I to nie płacz, a śmiech.
bo widziałam nas na hockeyowym meczu.
ty, w cudzym szaliku,
i ja, obmyślająca inne zakończenie.
Wykopałam ją wczoraj. (szła za mną jak clown).
że ona kiedyś się odwróci.
albo, że ja się odwrócę i zobaczę coś,
czego nie opisałam.
Clown, który idzie za mną, wie,
przewraca się i wstaje.
Oboje mamy mdłości.
alarm.
Odkrylismy ją. Szmaty niezetlałe odsłoniły twarz czystą,
jakby uśmiechniętą: wysokie kości policzkowe, rasa jasna,
włosy w warkoczach. Czekałem na trasnsport
w takim napięciu jak dziecko przed gwiazdką.
Szukałem jej pół życia. Pół życia w utopii.
Ktoś strzelił z rakietnicy, na wiwat, kopacze pili wino.
Nagle jeden z nich - pijany, ciemny, jeszcze młody, skoczył
i zanim mogłem zrobić ruch, wpił się ustami w jej wargi.
Trząsłem się.
Ja, który koniec matki przyjąłem po męsku, teraz płakałem jak dziecko.
A w niej rozlewała się śmierć. Właśnie ją zarażał
najohydniejszm z możliwych nalotów, życiem.
W jej jamie ustnej poczęły się mnożyć staphylococcus, candida i coli;
płaskie, piękne powłoki jej brzucha napnie jutro zgnilizna,
w parę godzin zniknie kod genetyczny.
Strzeliłem do drania.
Odciągnięto mnie, śmiał się, szaleniec po akcie,
ja szlochałem a ona się sypała;
koniec fatamorgany - sześć tysięcy lat
wracało w kwarc na naszych oczach.
Zbrodnia w afekcie - jego uniwinnią.
W sprawie mojej katedry powiedz parę słów
za von Heydenem - jest zdolny, sumienny
i beznamiętny.
Twój Eugen.
PS.
Uwierz mi, była inna niż wszystkie kobiety.
Facet z canonem okrąża nerwowo plan i tych dwoje,
szukając ujęcia
niezwykłej harmonii barw drapieżnej sceny.
Ogar, wyczuwa posokę,
tak blade są jej policzki, tak czerwone wargi.
Jednak nie kościół to, nie rzeźnia,
a zarośnięty trawą amfiteatr, lej po wybuchu,
ostatnich igrzyskach w hali dawnego dworca,
gdzie dzisiaj tylko kolumnada klonów
szumi do nieba.
Leżąca w samym tego środku para jest na wpół naga,
czarna skóra odsłania intymne inskrypcje.
Położył na niej nogę, jakby kontrolował
plecak czy rower, żeby nie ukradli.
Muszą już nie żyć, powinni od dawna.
Jak można być tak bladym, nieruchomym,
i śpiąc, tak się uśmiechać?
Ten, który dziobie foty, kojarzy przez wizjer:
biel liturgicznych szmat, czerwony bryzg;
musiało spłynąć w koronkowe wnętrza
śpiącej pankini. Metal nitów, piersingów, igieł,
pełgający w śmieciach HIV
podkreśla powagę chwili.
Fotograf szuka noża. Nie wie, że to tylko krew z nosa,
słońce i nasycenie, jeżąca włos ufność.
Śpiący mężczyzna zaraz się obudzi,
ogarnie park, kobietę, żerujące ptaki.
Jest jej chirurgiem: nie ma jednej zmarszczki,
żadnej jej linii, której by nie zmienił.
Ona jest polem, on prądem, niosącym namuł.
W bruzdach jego woda,
a w wodzie słońce. Takie to proste.
Hu ! Da fing sie an zu heulen, ganz grauselich; aber Gretel lief fort, und die
gottlose Hexe mußte elendiglich verbrennen.
(Hu! Wtedy zaczęła wyć, strasznie; ale Małgosia uciekła i bezbożna czarownica
musiała spłonąć nędznie.)
Bracia Grimm.
na placu: czerwiec, w lepkich sukienkach,
po przekątnej piekła, rozlewa się w fontannach słońce,
czekam na zmierzch i słowa, czarodziejski kluczyk,
lecz tylko w zębach cantucci.
tak byłyśmy obok, złapałam jej wzrok.
Jak kiedy siedzi się w pociągu, w metrze, na jakiejś stacji,
gdzie po obu stronach wygląda jednakowo, są inne pociągi,
i nagle coś się rusza, zaczyna powoli jechać, lecz nie wiesz,
czy to twój pociąg, czy obcy, i czujesz tylko zawrót głowy -
pomysł.
coś się wnas wznosi: fly antypody, via Roma
na Piazza del Campo: nasze jest pole, jak japońskie turystki,
musiałyśmy się spotkać z bedekerem w ręce
a wszystko i tak kończy się
na placu: czerwiec, w lepkich sukienkach,
po przekątnej piekła, rozlewa się w fontannach słońce,
czekam na zmierzch i słowa, czarodziejski kluczyk,
lecz tylko w zębach cantucci.
pomyśl.
coś trwa w nas, zadżumionych siostrach,
co nie zaznało nasycenia, zapędza się
w zaułki średniowiecza, zazdrości
i szuka w zapadłych cieniach bram, uskokach miasta,
na którym zapach tuscany kładł się
(tamtej wiosny, na piazza, gdy palono stos
belladonnom: tej pierwszej za męża i zdradę,
tamtej drugiej za zioła,
bo przecież nie godzi się E-córkom, wyrwanym w bólu z żeber,
uśmierzać go niczym, taka kara za jabłko. Żebrami do siebie
i pala, płonęły, wiążąc się na śmierć)
i będzie kładł się dalej, każdej późnej wiosny,
na placu: czerwiec, lepko,
po przekątnej piekła, rozlewa się słońce,
kluczyk. w zębach cantucci
SUPLEMENT ***
zmiłuj się, amore.
i ty, patronko praczek i umierających,
królowo Europy (z różą i gołębiem), broń nas
od bólu głowy, zarazy i ognia.
Nie, nie mogło być lepiej. jej zamknięta muschi
szuka ukojeń we freskach, dowodach,
całopaleniach, historycznych drgawkach.
Ja jestem już spalona. ona robi zdjęcia i płacze,
z wilczycą.
zmiłuj się, amore,
i ty, patronko praczek,
nad fotografią
zakładam to miasto.
Niedobudzona z grudnia, cała jeszcze w zaspach,
niedbale zaścielonych, w splotach ramion, ud,
ciężkich, powolnych na rozgrzanych łachach,
śmiertelnie zaplątana.
A tu już czerwiec
- potrząsa groźnymi kiściami i błyszczy w nocy asfalt –
i można się przejechać na tych złotych pyłkach,
i można znowu zagrać w kaskaderkę.
Ale zabrał jej styl ten mężczyzna z grudnia.
Jakby spódnicy ogon odciął,
z włosów glammrock zgładził.
I to jest smutne, jak burza, idąca z północy,
gdy się rozmyśla, skręcając na wschód.
Ma się ściemniać a dnieje.
Więc w kuchennych szybach rozżala się, umacnia kajalem
podstępną siatkę - dotykaj! nie dotykaj!
- aż kuchnia wybucha, rozkwita w nikocjanowy front.
Aż on, ten z zimy i ciała,
śmieje się i zawraca do grudnia.
*
[Nie, w tym nie było żadnej erotyki,
tylko zaspy pościeli, uskoki gorączki,
cud wygłuszenia
- dach z wielbłądziej sierści; dom z koca, igloo raczej,
zasieki przed światem, namalowanym mrozem na szybach.
Wiedziała, że do wiosny nie wyjdzie.
Pomiędzy tamtym domkiem a zbieraniem piskląt
opadłych z akacji
- pustynia
płyt chodnikowych,
wydeptanych w klasach.
(Matka krzyczała. A on się kokosił
choć był zaledwie strzępkiem wróblej myśli,
z dziobem rozwartym, bo jedynie głód
pchał go do świata.)]
*
Jakby rozgryzała ciepłe od słońca kasztany
i tak zatruta goryczką.
Moment, w którym wybiera z piany okruch cukru,
jest triumfem smaku i uzależnienia.
Jak pięknie brązowa koronka oplata
porcelanowe wnętrze filiżanki!
A później gapią się na siebie, syci
- zwierzęta po mięsie.
Rozszerzenie źrenicy, drgnienie ust i wracają.
To musiała być wschodnia opowieść –
wymaga tego twarz księżniczki:
obronnie uniesione kości policzkowe,
nieustępliwe, skośne oczy.
(O tej drugiej, tej, która zajęła jej miejsce na jedną tylko noc –
nic nie wiem; nawet, czy była piękna.)
Tak ją pamiętam: jasną i zmrożoną jednym zimnym świtem;
nieostrożnym pchnięciem oprawiony w lawinę, toczący się kamień.
To była delikatna księżniczka, na siestę
kładziono ją na listkach herbaty.
Lecz odkąd on już do niej nie przychodził,
stała się rzeczą publiczną jak droga,
każdemu równie szczodrze się oddając
za jeden tylko kamień
Każdy następny u jej wejścia składał swoją zapłatę:
widział wnętrze stóp
jak płatki magnolii,
i pośladki rywali.
Czekali milcząc pokornie: wąż ludzki,
czarny smok przed jej nędznym namiotem; naszyjnik –
pamiętam twarze mężczyzn, w niemym podnieceniu,
bo jej majestat sznurował im gardła.
I szli do niej z ciężarem:
wdowcy, sztywni z pożądania od dawna,
chłopcy o twarzach z wykwitem hormonów,
wysoko urodzeni, urodzeni na dnie;
mówią, że dopuściła nawet najbiedniejszych
i tych, którzy popadli w niewolę,
lub zniszczonych przez sake, uwiąd, złość,
chociaż najbardziej ceniła sobie ciężkich, silnych,
bo potrafili zmęczyć ją do pustki,
dopuszczającej sen.
Myślałam wtedy, ile trzeba nienawiści, by tak odpłacić za zdradę.
Dzisiaj wydaje mi się, że to miłość.
Najwyższa z jej form, po śmierć – niejednokrotną,
śmierć w każdym pchnięciu
w najbardziej intymne miejsca, gdzie się czeka
na cud wybawienia, wymazania faktu,
że on i ona - osobne kamienie.
(A przecież wszystko byłoby tak proste,
gdyby odwrócić kolejność historii
zła kobieta - kamień, który się oddaje
każdemu, kto podniesie – i on, pies,
w kolejce.)
Nie było tego jak utulić, chyba, żeby jej związać rękawy koszuli,
uciszyć dłonie z termoforem w miśki. Trzęsła się, pewna, że ktoś rąbie lód
na dachu, lub że ona sama dryfuje w inny wymiar, w pokoju gościnnym,
w pół do trzeciej nad ranem. Cry mara.
Lód jęczał a dach zrzucał balast.
przyniosłam jej śpiwór, gdy pękało szkło:
fiolet paznokci kontrastował przykro
z fotką, jej bielą; weszła w śnieg i blask,
przed uwolnioną właśnie od ochłapu mięsa
rękę i uśmiech zakutanej w futra, między nią a to,
co chciała wydrapać z oczu i warg kobiety
- to on zwinął namiot,
gwiżdże na odwrót, on popycha sanie,
gdyby szukała głębiej, złapałaby cień, osłaniający jej oczy od słońca -
i zaraz, że to się źle skończy,
widziała wyraźnie: szlak Oetesa
i jak ktoś nim szedł; i dlaczego tamta śmieje się,
na planie, tak przepalonym śmiercią?
Wyrwałam jej fotkę.
Zaprzęg. Dla nas jedynie ażur, wcięty w biel;
to, co naprawdę jest, co było nimi,
pociągnęło za biegun: szepty, śmiech, chrzęst śniegu,
zaklęcia, świst w oskrzelach
- cały ten wokal, prowadzący lead,
który nigdy nie milknie – niekończąca się koda,
niesiona przez husky, między gwiazdy i kry.
Pamiętasz, kogo spotkaliśmy w dniu,
w którym myślałem, jesteś moim zwierzaczkiem?*
(Widziałam, kładłeś kwiaty dla boga No Problem.)
Stój spokojnie, skarbie. Mężczyzna, wpatrzony
w lśniący zygzak zamka na twojej sukience, śni się nam,
w powiecie Cottbus; jedenasta a w całym mieście ciemno, zaświat
wpełza przez oczka siatki: biały kołnierzyk wędrownego klechy, ognik.
Ma długie ręce ale nie wyjdzie za furtkę. A teraz prędko stąd, rozepnij noc
do końca, do zjazdu na stadion, zrobię poezję na tylnim siedzeniu.
Mamy problem, słodki.
Nie, nie ma problemu, to sen.
Nie, to nie sen, to śmierć, łaszący się ogon,
miękko, miarowo.
A ty mi śpij, jeszcze nie czas; zewsząd wyłażą zimnokrwiste, węszą.
tu potrzeba ofiary, innego zapachu.
Widziałeś tę twarz?
Nie, nie miał w niej nic. ręce ciężko, nisko, jakby trzymał rybę.
pod stopami mysz, sprężona do skoku.
Pisk? Znałam go bliżej, to było przed tobą.
zginął, jak reszta, podczas przeprowadzek.
Zdana na siebie zostałam boginią.
Pisk dartego winylu i mija nas światło. Biorę zamek od tyłu,
skazany na miłość, rytm, co obraca drzewa, płynną ciemność, miód,
na drodze do Timbuktu; ty wyciskasz księżyc
do dechy. wciąż zaklęci, wciąż sześćdziesiąt sześć do Görlitz.
* Sea Of Love, (z R. Planta)
Na krzyż złożone za plecami palce. Mam cię.
Nie czuła godzin. Nieczuła na ciemność,
ciągnięta jasną kreską autostrady; w każdym barze espresso,
kilka łyków nocy i Orion. Patrzyłem na nią z matczyną ironią,
która, łuskając kasztan, zna bezbronność nietkniętej jeszcze skóry,
białej jak kochanie, zanim je ściemni brudny paluch dnia.
Szła roześmiana, taka w moją stronę, że myślałem: szczęśliwa.
Gdyby nie gwiazda na masce,
blaszane serce zegarowej bomby.
Nie peace a Mercedes. A tak, płynę w ciemno.
Bo nie ma innych Indii, Isabello.
Ja, paź królewski, kosmograf Colon,
stworzyłem nowe mapy. Wierz mi, nie istnieje
Eden na górze świata, tylko wieczne zimno.
Ten punkt, Marguerit, który próbujesz otoczyć,
ucieka. Jest tylko podróż; podróż, Colombino,
lub śnieg.
*
/to już?
po coś schodziła z szafy, otwierała drzwi,
załamywała białe rączki z miśni. Ciii, ciii,
są stany, w których lepiej milczeć, odbiegać wzrokiem,
nie dostrzegać szczerb. Przyjdzie służba i sprzątnie;
już spieszą: czujny giermek, uważny kucharczyk,
i ten, który próbuje potraw; do usług pani,
fotograf, restaurator snów i porcelany./
Na nic.
Wszystko na nic.
Bo nie ma innych Indii, Isabello.
Wierz mi, nie istnieje Eden na górze świata,
tylko wieczne zimno.
Ten punkt, Marguerit, który próbujesz otoczyć,
ucieka. Jest tylko podróż; podróż, Colombino,
lub śnieg.
A przecież musi być kraj, skrawek, niechby kamień,
gdzie zapisane spełnia się samo w sobie
a wzeszłe nie rośnie. Miejsce nasycone,
bez niepokojów rąk, upuszczających cenne,
bez głodu, który wszystko szarpie;
niejsce, gdzie kwiaty kwitną dla zapachu,
nikt nie otwiera perłopławów,
dokąd nie dotrze żadna karawana.
Inne Indie.
Ten punkt, Marguerit, który próbujesz otoczyć,
ucieka. Jest tylko podróż; podróż, Colombino,
lub śnieg.
http://www.youtube.com/watch?v=V_77cqu86BU&feature=share
Z tego, co czytałem
jego skalp potrzebuje masażu
aby stymulować każdy pojedynczy włos
i odwrócić ten diabelski stan
który dręczy go od lat
odmawiając mu każdej potencjalnej dupy
i pozostawiając go z jego łysą głową
Nagi, jednym ciosem ogłowiony, bez włosów
łysy, przeznaczony aby być
łysym, tej nocy on dzięki bogu zamiast mnie
(The Darkness, "Bald")
*
- Daj spokój, nie chcę wiedzieć, wystarczy mi dźwięk.
Widziałaś, jak wygląda? długowłosy pedał,
znalazl na szczotce włos i drze się, że umiera.
Ale głos, głos wznosi się w rejestrach,
że śmierć by ścierpła. głos, więcej nie chcę,
a słowa, cała reszta - histeria.
- A jeśli wyłysiejesz?
- Będziesz mnie nadal kochała.
- a jeśli ja?
- Bez szans. ale wyglądałabyś pięknie,
twoja czaszka ma kształt, classic, grecka waza. napełnię.
- To wojna, zdarza się; oznaki strat
w alarmującym tempie zajmują teren
włosy opuszczają twarz; traci potencję
męskość jest skompromitowana
zdegradowane libido
- Not for me, not for me, not for me, uh-uh
- jeśli, pomimo?
- Mogę ci zedrzeć uśmiech z napiętej skóry, jak bluzkę;
kochać po ciemku, bez twarzy, i nadal będziesz to ty.
- Akt dwojga nagich umysłów? Not for me.
chcę dotyku; mów, wbij mi palce, przez włosy, w czaszkę,
szarp, to ja! podszyty moim strachem oddajesz się
najdoskonalej.
- A jednak jest utratą
- ?
- opadaniem warstw, aby znaleźć.
Jest coraz mocniej, ciemniej, w samym wnętrzu, tam,
gdzie nie ma miłości; jest tylko pragnienie
i ponadświetlna prędkość; kochanie, tu nie ma czegoś
między nami
nie tkwi, nie rozdziela, żadne ziarnko, groszek;
bliżej, jeszcze bliżej! Czy czujesz to nic?
- jej nie ma, dlatego nie mogą jej znaleźć,
szukanie jest stratą; nic nie ma
na szczęście
nie ma miłości
na to
Małgorzata Köhler
miasto rodzinne to Wrocław, później związana byłam z Kielcami i Śląskiem, od 1985 na emigracji w Niemczech. 17 przeprowadzek, czwarty mąż, dwoje dzieci, nieuleczalnie szczęśliwa, ekstremalna pacyfistka. Czuję się poetką.
Przed wyjazdem z kraju opublikowałam (jako Małgorzata Gołąbek) zbiory wierszy: „Zimne ognie” (1978) i „Zjedz ślimaka” (1982), powieść „Zabieg” (1980) oraz tom opowiadań „W drodze do szpitala” (1981). Po dłuższej przerwie, spowodowanej emigracją i wychowywaniem dzieci, wróciłam do pisania, napisałam kolejne powieści: „Szczęśliwa stronę ulicy” i „Cena plażowego psa“, dramaty „Do nieba”, „Wojna” oraz monodramy: „Pierwszy kamień“, „Faul” i „Ruda”. Publikuję w necie, m.in. na portalach literackich Rynsztok i Liternet, i to mnie w pełni satysfakcjonuje.
© Copyright by Małgorzata Köhler