Poranek obszyty filcem i cierpliwa praca czerwonej
nici – wiara w sprawiedliwość i nadzieja na nagrodę.
Wyobraź sobie lato jako wnętrze łodygi, która
skamle w ogniu. Albo jako ślad lisa na ścieżce
do latryny. Tak, właśnie tam szukałem własnego
polana, lecz moje dłonie wciąż natrafiały na torf
albo pędy mokrych paproci. Czasem śni mi się tamten
obóz, mroczne letnisko w krainie Łemków, ocienione
połoniny i duszne, brzęczące krzewy malin. A także
cisza, rodzaj gęstej formaliny, która przez wiele
miesięcy potrafi utrzymać na gałęzi strzęp ciała.
Słoje zbliżają się i oddalają. Palec wędruje
po drzazgach – nabrzmiewa nadgarstek
ciszy. I mnie także
ciągnie wtedy do koron.
Ślad urywa się przy kosodrzewinie, nagle. Tam, gdzie
kiedyś mieszkali partyzanci z plastikowymi karabinami,
teraz po pijanemu łamie się gałęzie. Ale morze
szumi tak samo. Muchy tak samo brzęczą
wśród płonących krzewów (przez szkło
widać tylko jeden z możliwych
przekrojów światła). Tęsknot
starczy na resztę życia. Morze zmienia się
w jaśminową rzekę. Dawni koledzy jak jaskółki. Dorośli
pośród spalin – znak, że wakacje trwają wiecznie.
Spośród wszystkich kul na orbitach tylko pamięć
nie daje się zatrzymać, ubrać w mapę. Plastelina
lepi samą siebie. I nie ma nic
poza plasteliną.
płynie korytem ku źródłu, niecką ku twarzom
topielców. W złe, lipcowe popołudnia
drzewa zrzucają korony, a trasy owych pojazdów
o silnikach na ocet krzyżują się
w drewnie. Miesiąc obraca się na bok,
a w jego brzuchu widać preparaty minionych sezonów,
królewską korespondencję w baraniej kiszce,
twarze przyrośnięte do połamanych mebli –
ten wieczór drożeje z minuty na minutę, a inflacji
nie powstrzyma nawet nagłe uderzenie w twarz,
łyk wódki, dłonie zaciśnięte na czyichś
mankietach. I tylko ta dioda w ciemnym kącie
pokoju jeszcze mruga, jeszcze
nawołuje do życia,
a życie
pryska i wiruje w odpływach,
promienieje.
Nic nie jest proste,
dopóki nie wykrzywi się
w czyichś ustach. I nie masz śniegu nad kartkę,
którą dziecko przykleja do rozwartych ust. I nie masz ust,
które by objęły, obcałowały obnażony
nieopatrznie rąbek czasu, kiedy pochylona postać
w brunatnym płaszczu zatrzymuje się w pół drogi
na przystanek. Fruną do niej z okien
anioły pędziwiatry,
bywalcy głośnych i dusznych miejsc
z wielkich miast. Nad konsoletami migoczą
cząstki soli, czyjś obcy, wilgotny oddech,
jakby gwałt dokonany przez wodę na powierzchni
słońca, bo w tym klubie
odnowiona zostaje święta ofiara,
którą oto podaję ci na język, moje dziecko,
mój ptaku dodo w grze.
Odwiedza mnie wieczorem, przynosi
w zaciśniętych piąstkach zwiędłe rośliny, opowiada
o tornistrze, z którego wysypała się ziemia. Powietrze
unosi do pionu rozchodzące się kręgi, powtarza
drżenie bębenków. Ta pieśń nazywa się zaufanie.
Ta pieść nazywa się spowolniony ruch palca
po powierzchni brudnego lustra. Potem
pod nasze nogi zostaje rzucona piaszczysta droga,
tory, cicha kosodrzewina, zapach morza. Wszystko
jeszcze rozdzielone, posegregowane w naczyniach.
Ale oto skład wjeżdża na dworzec, a nad dachami
trzepocą uroczyste błękity. Godzina jest ustalona,
ciężar – właściwy. Na plan wchodzą
scenarzyści, wąsate gryzonie o przebiegłych
oczach i dłoniach jak Messerschmitty.
Mój przyjacielu, ta pieśń nazywa się kość
w ogrodzie tkanki. Ta pieśń nazywa się
ziemia.
Któż by śmiał wypełnić ów pusty dymek
szarańczą liter? Jest styczeń, przepalona żarówka
powoli toczy się
ku krawędzi ekranu. A ty przychodzisz
do mnie czysta i koronkowa, pojemna jak prąd
i niewiadoma niczym kierunek upływu lat
na tym osiedlu bez świateł. Proszę,
oto flausz, sierść słońca, które noszę w portfelu
niczym cudowną ość. Dom na kołach? Jazda!
Magnez, tylko tego trzeba portretom, tylko o tym
huczą sowy, choć wiadomo, że śmiałe obrazy
malują tylko nieśmiali kolędnicy (albo domowe
zwierzęta, którym potajemnie
wszczepiono oko wodospadu
i rtęć.) Prawdziwe rewolucje
dzieją się za naszymi plecami.
Pokora, muszę nauczyć się na pamięć
tego słowa. Muszę wsłuchać się
w miarowe sapanie autobusów, zanim czerwień
dotrze do mojego przegubu. Śmiech, śmiechem
i ukłonem muszę odpowiedzieć na gniew listonosza,
bo inaczej już nigdy nie zrozumiem
ani jednego znaku widzialnego
świata. Węglem i śniegiem
muszę wykarczować te wszystkie szachownice,
które rzucają mi pod nogi specjaliści od rumoru
i zgiełku, gdyż liczba wariacji na jedną nutę
jest nieskończona. Jakoś przetrwamy tę zimę,
siostro, jakoś przetrwamy to lato, bracie,
wszystkiego najlepszego, dużo słońca,
niech obraz zawsze klei ci się do słowa,
a owo – ma ramy szerokie jak oko.
Marcin Orliński (ur. 1980) – poeta, krytyk literacki. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu ogólnopolskich nagród literackich. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w dziedzinie literatury. Redaktor „Zeszytów Poetyckich”. Wydał tom wierszy Mumu humu (Zielona Sowa, Kraków 2006). Publikował w takich czasopismach, jak „Gazeta Wyborcza”, „Przekrój”, „Twórczość”, „Odra”, „Kresy”, „Akcent”, „Tygodnik Powszechny” czy „Topos”, a także w kilku wydawnictwach zwartych. Tłumaczony na języki angielski i szwedzki. Mieszka i pracuje w Warszawie. Oficjalna strona: www.marcinorlinski.pl.
© Copyright by Marcin Orliński