poezja.exe.pl - Marcin Orliński


poezja
STAT4U

stat4u

wiersze



Lato, wściekłe lato

Poranek obszyty filcem i cierpliwa praca czerwonej
nici – wiara w sprawiedliwość i nadzieja na nagrodę.
Wyobraź sobie lato jako wnętrze łodygi, która
skamle w ogniu. Albo jako ślad lisa na ścieżce
do latryny. Tak, właśnie tam szukałem własnego
polana, lecz moje dłonie wciąż natrafiały na torf

albo pędy mokrych paproci. Czasem śni mi się tamten
obóz, mroczne letnisko w krainie Łemków, ocienione
połoniny i duszne, brzęczące krzewy malin. A także
cisza, rodzaj gęstej formaliny, która przez wiele
miesięcy potrafi utrzymać na gałęzi strzęp ciała.

Słoje zbliżają się i oddalają. Palec wędruje
po drzazgach – nabrzmiewa nadgarstek

ciszy. I mnie także
ciągnie wtedy do koron.


* * *

Ślad urywa się przy kosodrzewinie, nagle. Tam, gdzie
kiedyś mieszkali partyzanci z plastikowymi karabinami,
teraz po pijanemu łamie się gałęzie. Ale morze
szumi tak samo. Muchy tak samo brzęczą
wśród płonących krzewów (przez szkło

widać tylko jeden z możliwych
przekrojów światła). Tęsknot

starczy na resztę życia. Morze zmienia się
w jaśminową rzekę. Dawni koledzy jak jaskółki. Dorośli
pośród spalin – znak, że wakacje trwają wiecznie.
Spośród wszystkich kul na orbitach tylko pamięć
nie daje się zatrzymać, ubrać w mapę. Plastelina
lepi samą siebie. I nie ma nic

poza plasteliną.


Rzeka Tusz

płynie korytem ku źródłu, niecką ku twarzom 
topielców. W złe, lipcowe popołudnia 
drzewa zrzucają korony, a trasy owych pojazdów
o silnikach na ocet krzyżują się 

w drewnie. Miesiąc obraca się na bok, 
a w jego brzuchu widać preparaty minionych sezonów, 
królewską korespondencję w baraniej kiszce,
twarze przyrośnięte do połamanych mebli – 

ten wieczór drożeje z minuty na minutę, a inflacji
nie powstrzyma nawet nagłe uderzenie w twarz,
łyk wódki, dłonie zaciśnięte na czyichś
mankietach. I tylko ta dioda w ciemnym kącie
pokoju jeszcze mruga, jeszcze 
nawołuje do życia, 

a życie 

pryska i wiruje w odpływach,
promienieje.


Nie poznałam w Panu mężczyzny

Nic nie jest proste, 
dopóki nie wykrzywi się

w czyichś ustach. I nie masz śniegu nad kartkę,
którą dziecko przykleja do rozwartych ust. I nie masz ust, 

które by objęły, obcałowały obnażony 
nieopatrznie rąbek czasu, kiedy pochylona postać 
w brunatnym płaszczu zatrzymuje się w pół drogi 
na przystanek. Fruną do niej z okien
anioły pędziwiatry, 

bywalcy głośnych i dusznych miejsc 
z wielkich miast. Nad konsoletami migoczą 
cząstki soli, czyjś obcy, wilgotny oddech, 
jakby gwałt dokonany przez wodę na powierzchni
słońca, bo w tym klubie 

odnowiona zostaje święta ofiara, 
którą oto podaję ci na język, moje dziecko,

mój ptaku dodo w grze.


Ballada o pijanym dróżniku

Odwiedza mnie wieczorem, przynosi 
w zaciśniętych piąstkach zwiędłe rośliny, opowiada 
o tornistrze, z którego wysypała się ziemia. Powietrze 

unosi do pionu rozchodzące się kręgi, powtarza 
drżenie bębenków. Ta pieśń nazywa się zaufanie.
Ta pieść nazywa się spowolniony ruch palca

po powierzchni brudnego lustra. Potem 
pod nasze nogi zostaje rzucona piaszczysta droga, 
tory, cicha kosodrzewina, zapach morza. Wszystko 
jeszcze rozdzielone, posegregowane w naczyniach. 
Ale oto skład wjeżdża na dworzec, a nad dachami
trzepocą uroczyste błękity. Godzina jest ustalona,

ciężar – właściwy. Na plan wchodzą
scenarzyści, wąsate gryzonie o przebiegłych
oczach i dłoniach jak Messerschmitty. 

Mój przyjacielu, ta pieśń nazywa się kość 
w ogrodzie tkanki. Ta pieśń nazywa się 

ziemia.


Ceci n'est pas une pipe

Któż by śmiał wypełnić ów pusty dymek
szarańczą liter? Jest styczeń, przepalona żarówka 
powoli toczy się 

ku krawędzi ekranu. A ty przychodzisz 
do mnie czysta i koronkowa, pojemna jak prąd
i niewiadoma niczym kierunek upływu lat
na tym osiedlu bez świateł. Proszę, 

oto flausz, sierść słońca, które noszę w portfelu
niczym cudowną ość. Dom na kołach? Jazda! 
Magnez, tylko tego trzeba portretom, tylko o tym 
huczą sowy, choć wiadomo, że śmiałe obrazy

malują tylko nieśmiali kolędnicy (albo domowe
zwierzęta, którym potajemnie 
wszczepiono oko wodospadu 

i rtęć.) Prawdziwe rewolucje 
dzieją się za naszymi plecami. 


Zakupy

Pokora, muszę nauczyć się na pamięć 
tego słowa. Muszę wsłuchać się 

w miarowe sapanie autobusów, zanim czerwień 
dotrze do mojego przegubu. Śmiech, śmiechem 
i ukłonem muszę odpowiedzieć na gniew listonosza, 
bo inaczej już nigdy nie zrozumiem 
ani jednego znaku widzialnego 
świata. Węglem i śniegiem 

muszę wykarczować te wszystkie szachownice, 
które rzucają mi pod nogi specjaliści od rumoru 
i zgiełku, gdyż liczba wariacji na jedną nutę
jest nieskończona. Jakoś przetrwamy tę zimę, 
siostro, jakoś przetrwamy to lato, bracie, 

wszystkiego najlepszego, dużo słońca,
niech obraz zawsze klei ci się do słowa, 
a owo – ma ramy szerokie jak oko.



 Marcin Orliński

Marcin Orliński (ur. 1980) – poeta, krytyk literacki. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu ogólnopolskich nagród literackich. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w dziedzinie literatury. Redaktor „Zeszytów Poetyckich”. Wydał tom wierszy Mumu humu (Zielona Sowa, Kraków 2006). Publikował w takich czasopismach, jak „Gazeta Wyborcza”, „Przekrój”, „Twórczość”, „Odra”, „Kresy”, „Akcent”, „Tygodnik Powszechny” czy „Topos”, a także w kilku wydawnictwach zwartych. Tłumaczony na języki angielski i szwedzki. Mieszka i pracuje w Warszawie. Oficjalna strona: www.marcinorlinski.pl.


© Copyright by Marcin Orliński

 



AKTUALIZACJA