Jestem słowikiem w wielkim mieście.
Mój głos zagłusza łoskot wjeżdżających i wyjeżdżających z zajezdni tramwajów,
huk rozgrzewanych w hangarach samolotowych silników
i muzyka nie mieszcząca się w głośnikach, wypływająca wyżej i wyżej
aż pochłonie czubki głów wielodomowych melomanów.
Ciężko słowikowi przebić się przez ściany hałasu i coraz częściej pyta:
Panie, czemu nie stworzyłeś mnie gwoździem?
A Bóg milczy: bo cię kocham.
To miał być wiersz o ciszy.
Deklamator chciał wznieść się na wyżyny
i porwać za sobą słuchaczy,
lecz tylko porusza bezgłośnie ustami
a szelest przewracanych kartek
i zniecierpliwione pokasływanie z rzędów
pogłębiają jego przedłużające się milczenie.
W wierszu nad bursztynową, wypełnioną słońcem rzeką
śpiewają ptaki, bąk basem odmierza dzień od nocy,
wiatr sprawiedliwie dzieli na miedzy ulęgałki
pomiędzy dwóch zwaśnionych sąsiadów
i słychać miarowe poklepywanie kos.
Kiedy jasnowłosa dziewczyna zanurza się powoli
w upływającej w wersach rzece
deklamator kłania się publiczności i przepraszając za tremę
wybiega z sali na ulicę, opiera się plecami o ścianę
Domu Kultury i krzyczy przeraźliwie
w szeroko rozwarty pysk zimowej nocy.
Jesień, wre miasto. A ty nad nim: mgła radosna,
ostatnie piętro, centrum - moja Marszałkowska
ruchliwa.
Do okien: stuk puk... stuk puk... śmiertelne pukanie.
Stuk puk... nierówno zegar w sypialni na ścianie
oddycha.
Ciii... kochana, to - innym - złe lata pukają!
Zanurzmy się w ulice, może nas nie znajdą
na Złotej
jak twoje włosy? Jeszcze tramwaje na gapę,
spacery brzegiem Wisły i Królewskim Traktem
powroty
- tyle przystanków w deszczu! Nie dziś... jeszcze nie czas
by jakieś tam pukanie mogło przestraszyć nas.
To krople...
to ulice jesienią spadają na ziemię,
wiatr jak liście je niesie donikąd bez ciebie
samotne.
Podwórze tak tu małe, tak ciasne, że moje
Okno przeciwko oknu uchyla firanki
Ręka starej kobiety, troszczącej się o mnie
Schodzi ze mną po schodach, gdzie ten rudy chłopiec
Co chorował na Downa, szczur w potrzask złapany
Oddaje mi po latach to, co było moje
Nieuleczalne piękno... zatrzymuję oddech
Jak wtedy, kiedy śmiał się, tknięty kamieniami
Rękę zdejmując z czoła wyciągał ją do mnie
Uciekałem od tego obrazu spod powiek
A on czekał z krwią w dłoni, przez uśmiech złapany
Skazany niesłusznie na całe życie moje
Patrzyliśmy na siebie - na zewnątrz, w wieczorze
Śnieg zamykał latarnie, zmieniały się trawy
Z czasem deszcze i wiatry skłóciły się o mnie
Bym już wracał, po schodach, znów wyższych o stopień
Do wspomnień - tych sprzed chwili, tych zaraz nad ranem
Na podwórze tak małe i ciasne, bo moje
W ręce starej kobiety troszczącej się o mnie
nad wszystkim
musi iść słońce
niech ostrzy złotym lemieszem!
śródpolne drogi rozcina piachem
lenistwem ruch wszelaki siecze
włóczy się rower u nogi
łąki kłosami padają pod lasem
i
od fury zaskrzypią niech koła
tak przecież ma być od lat
wiśta wio! - wozak zawoła
batem zawinie dokoła świat
mrukniesz
niech będzie pochwalony
na wieki wieków! - odburknie on
poderwie łeb koń zamyślony
kto znowu taki po co i skąd?
w oddali
na rozstajach świątek
(rzecz jasna nie ogolił się jak raz!)
zbutwiała czerń w jaskiniach oczu
schylona głowa przeklina czas
w odwiecznym żalu do kornika
cóż...
nawet i robak
nie chce potoczyć takiego życia
obok
przystanęły wiejskie baby
miniony spowiadają dzień
więc obrady i narady!
pod akacjami co drapią cień
wreszcie!
żuraw pochylony
wciśnięty w chmurę ciemnym końcem
sączy wodę spragnionym
ostudza usta gorące
Pierwszy pociąg nad ranem kierunek Wschód Słońca
minął rogatki miasta i nabiera tempa
w środę mojego wiersza, a piątek tygodnia
Na oparciach pół kraju zostawiło plecy
drugie pół, już u celów, jak zawsze niecelnych
co poczuło, gdy dzieciak wbijał w nie żyletkę?
O dwa przedziały dalej dziewczyna z chłopakiem
zasłonili firanką to, co chcieli zrobić
na kilka miesięcy. By ich cel sięgał dalej
gdzieś do miejsc bardziej ludzkich, tych tylko na gapę
bez biletów powrotnych w którąkolwiek stronę
choć dwa przedziały dalej, kTUryś tam kilometr
Inny przedział: przy oknie starzec z siwą głową...
a ten, dokąd znów jedzie, kiedy słońce, wszystko
o siódmej trzydzieści jest w tym wieku za sobą?
Zaraz obok ktoś wraca - tą samą koleją
jakby pod prąd im wszystkim, choć w tę samą stronę
i sprawia, że ich losy jeszcze się nie zmienią
Że - zadrżała mi ręka, choć napisać miałem
koło: Szynę Pękniętą przed końcem podróży
by słowo moje stało się ich martwym ciałem
Zawsze tak się kończy: łzami morszczyn pachnie
a w muszlach nie szumi fal zmierzwionych cyjan,
zerka w morze spod sęków poskręcana Dafne -
jeszcze nie przeczuwa, że już jest niczyja.
Słońce mewy ostrzy, jak białe pinezki
przypina do plaży, przez chmury do nieba,
na wzburzonych wydmach wiatr ucisza piaski
...ciiiii... niesforne dzie... ci...pu... styń jeszcze... nie ma...
Często tam jeździłam. Już czułam, już we śnie
widziałam się bez ciebie, choć ciebie nie było
swój ból przeczuwałam po stokroć boleśniej,
miłość większą do ciebie niż prawdziwa miłość.
Po drodze nad morze podjeżdżałam nieraz
na małą stacyjkę - zjeść coś, zatankować
i śniła mi się zawsze ta sama kelnerka,
rozmawiając te same wymawiałam słowa.
Potem, na zakręcie, zatrzymywał mnie ciągle
policyjny patrol - sczerniała atrapa:
tekturowy sierżant wolno ściągał spodnie -
zęby w śnie zaciskałam przerażona, blada...
Od tej pory na brzegu morszczyn łzami pachnie
i w muszlach nie szumi fal zmierzwiony cyjan,
zerka z sęków w morze poskręcana Dafne -
jeszcze nie przeczuwa, że jest już niczyja.
Zmiana punktu widzenia: zarys ławki, drzewa
uwidacznia o świcie pędzel z szarej strefy;
powracają z powrotem, jakby Amadeo
Modigliani zakładał na noc siwe maski.
Pod pozorem drzew, ławek, w zatartym kolorze
ukrywa brak konceptu na to, co dziś rano -
noc chowana doraźnie pod jesienną twarzą,
dniem spóźnionym o kwadrans (czyżby brakło farby?)
świeżą rysą na ławce, korą zdartą z drzewa,
podejmuje to samo, co wczoraj - dziś rano.
Nawet mgła dzisiaj gęstsza: Amadeo farbę
miesza, by zamalować mnie, patrzącą z okna.
Zaprzędły gwiazdy lunatyczne nici,
przy duktach leśnych kształty mroczne stroją;
postać zgarbiona żółcie w szlarach syci:
zmyj grzechy moje, nie tylko twarz moją
Jezioro w blaskach tapla drżącą brzozę,
w wietrze schylone turzyce toń poją;
z oczu wygniłych kapią w noc węgorze:
zmyj grzechy moje, nie tylko twarz moją.
Na wschodzie błyszczy baptysterium ściana!
ziemię przenika sztyletem poranka,
padają brzegi na krwawe kolana,
w kłębach mgieł postać zmienia się w baranka
i deszczem szumi w dół ku leśnym zdrojom:
zmyj grzechy moje, nie tylko twarz moją.
Są takie miasteczka gdzie nic się nie dzieje
dzień wnet się kończy lub nagle dnieje
ludzie się rodzą i umierają
deszcz ciągle leje lub deszczu mało
jesień przychodzi zawsze nie w porę
a wiosna czeka pod semaforem
bo dróżnik musi dopić do końca
kielich goryczy
W takich miasteczkach nic się nie liczy
chodzimy ciągle tą samą ulicą
jak dwa motyle z dwóch stron szyb szklarni
nieuwierzeni niedotykalni
o sobie tęskniąc co gdzieś daleko
za siódmą górą i siódmą rzeką
czekamy na siebie
bez końca
To samo słońce jak dwa różne słońca
świeci nam kiedy bierzemy ślub
i wszystko nagłe i takie już
dzieci dorosłe lecz nigdy nasze
bo nasze rosną za naszym miastem
tam gdzie tęsknienie poza spojrzeniem
oczywistością
W takich miasteczkach gdzie nic się nie dzieje
nie spotkasz mnie nigdy ani ja ciebie
bo wszędzie blisko tak bardzo za blisko
nam tu do siebie
no to ruszamy!
drgnęły zmrożone wąsy ojca
wskazując jezioro
śnieg nie padał od godziny
i białą płaszczyznę brudziły ślady
pierwszego
pójdziemy za nim
akurat
wytnie przerębel
(stary zawsze był leniwy
nawet brata nie chciało mu się
nigdy dorobić)
ruszyliśmy
gdzieś
pośrodku międzyleśnych horyzontów
ślad urwał się
spoglądaliśmy zdumieni dokoła
jak to?
dlaczego?
w jaki sposób?
minuty pytań cisnęły na zewnątrz
by zamarznąć cicho
w zdziwionych głowach
ja
nawet
nie zdążyłem się dobrze przerazić
po prostu: szedł sobie człowiek
i zniknął
gdzieś w połowie drogi
a
ojciec patrzył i patrzył
na ten trop urwany
na biel nieskazitelną wokoło
i drapał się
drapał
jakby
najgłębsze przeczucia chciał wydrapać
potem tylko powiedział
kurwa!
jakie to piękne
jakie to życie synu
jest piękne...
Coraz częściej noc wraca groblą.
Jesteś deszczem, ja jestem ziemią -
między nami wierzbowe drzewo:
twoja woda i moje wiosło.
Między nami się rzeczy dwoją,
zmienia stary porządek senność:
jesteś wiosłem, ja jestem rzeką,
w topiel drzewo z księżycem wrosło.
W takiej chwili, gdy wraca jesień,
łatwo zgubić się zwłaszcza w słowach,
głosy w nicość mgła z wiatrem niesie:
naszą rzekę, na wodzie wiosła,
księżyc, groblę z wierzbowym drzewem
- nie ma świata do wschodu słońca.
Fizjo kochał Logię miłością bezgrzeszną -
śpiewał jej piosenki, czasem sklecił sonet.
Ta owszem, słuchała, lecz mówiła: wiesz no
mój Fizjo zielony, że ciało mam słone?
Z moich oczu ciemnych nie mniszka wygląda
a i kiedy wzdycham, to nie ze wzruszenia -
Fizjo mój niewinny, niech cię wreszcie żądza
zmusi jak mężczyznę do - na mnie patrzenia!
Poczuj mnie jak słońce czuje się na brzuchu
zanim da się ponieść w dal bałtyckiej fali,
krew mą usłysz w sobie, tak jak słyszysz w uchu
dźwięk, który wydaje saksofon w oddali...
Fizjo słuchał Logii, lecz zanim skończyła,
kolejny poemat składał o niej w głowie.
Aż Logia - z miłości - kiedyś go zdradziła,
poczuł Fizjo Logię raz w trzeciej osobie
I pożądał odtąd, wiersze do szuflady
poszły karmić na śmierć wychudzone mole.
Zaś Logia szeptała: Fizjo... bez przesady,
to już cię takiego, jakim byłeś, wolę...
van Gogh syn pastora urodził się z jednym uchem
z jednym uchem skończył szesnaście lat
podjął pracę w galerii marszandów Goupil & Cie
gdzie Goupil albo Cie domalował mu drugie ucho
van Gogh łowiąc geologiczne barwy niderlandzkiej ziemi
narzeka na słuch absolutny w końcu ucieka do Londynu
tu ląd tli się co rano tu wysadzają ludzi z autobusów
w pochylone nad ulicami meloniki chmur co kwadrans
Fryderyk Handel przypomina Bin Benem o Mesjaszu
tu po raz pierwszy na świecie pojawia się Smog
Robin Hood przenosi się z Sherwood na przedmieścia
łupi biednych Polaków rozdaje funty bogatym
król Lwie Serce zabrawszy z sobą plastikowy worek
wyciska z ziemi arabskiej ropę szepczą że wróci
powietrzem szybciej niż ktokolwiek się spodziewa
van Gogh coraz częściej narzeka na słuch absolutny
wymazuje małżowinę z Gwiaździstej nocy i Żółtego domu w Arles
ukrywa pod akwarelami kowadełko w Chatach krytych słomą
na Polu zbóż z cyprysami pozbywa się wosku
resztę chowa pod bandażem i rozpuszcza plotkę o brzytwie
rosłem i rosłem
rosłem
wieki wieków
a kiedy sięgałem głową parapetu
przyszedł czas
i miał na ręku tajwański zegarek
zamiast na tacę
kupiłem pańską skórkę
i to było prawdziwe święto
mijały dziesięciolecia
pedałując na rowerach
kopiąc piłkę
coraz dalej matki
coraz bliżej dziewcząt
aż z którąś wpadliśmy
w ekran niemego filmu
było cudnie było ślicznie było pięknie
tylko potem
doszedł dźwięk
coraz więcej optycznych szczegółów
i wyszedłem z kina
na dworze opadały minuty
sekundy
siwiały na ławkach
i zaczęły się pierwsze przymrozki
przeminionych chwil
z jednej wystawał ten wiersz
Przyszedł na rynek w starych łachach,
pochwalił dzień bo dziś coś jadł,
gdy wyjął grzebień zagrać Bacha -
wiedziałem, to był sam Bach.
Przysięgam - to był Sebastian Jan!
choć obok znany wszem gość
twierdził: mazurka Fryderyk gra
a myli mnie, bo pod włos.
Na to kwiaciarka (znasz Mariannę)
- To mój poeta het, gdzieś
pomyślał o mnie. A wam: "Taniec
z szablami" w głowach po śmierć.
I pojęliśmy, że nas nie ma,
że ona tylko tu jest -
dopóki pisze jej ktoś poemat
ten grajek mgłą w nim, my tłem.
Troszeczkę trwało nim wiatr nas zwiał:
Proszę... pan pierwszy. Nie ja.
Ależ, pan pierwszy! Nie, najpierw pan,
lubił pan Bacha? - to bach!
Na czarno-białym zdjęciu ukryła się zebra.
Razem z zebrą Murzyn (wskakiwał na nią w biegu)
białe rękawiczki i para brudnych getrów -
to wszystko też zniknęło przed laty ze zdjęcia.
Murzyn zostawił dziecko - malutkiego Negra,
który podrósł tymczasem (gdzieś po latach siedmiu)
i nagle dziś - w Zimbabwe - wrócił do Rodezji,
rękawiczek i skarpet, ojca i zwierzęcia.
Objął śliczną Murzynkę i tak do niej mówi:
"Mell, zobacz jak na zebrę wskakuje mój stary!
Tak... ten w getrach, ma białe rękawiczki. Zgubi
je za chwilę i siebie bo zbyt małej wiary
byłem i nie widziałem go choćby jeden raz
nigdzie - nawet tu, na tej fotce przez wiele lat."
Kiedy w Nieszczecinku zapalają się pierwsze latarnie
mężczyźni stają się spóźnionymi na własne szczęście stateczkami
w rozkołysaniu brzegów obcych bioder szukają
dawnych dni
Przez chwilę
migocze im na wietrze perfumowana nadzieja
a Katedra Notre Dame jest kobietą
do której można wejść na chwilę
postać
zapatrzywszy się w witraże źrenic
oddzielające chłodne wnętrze od Boga
Wieczorami nad Jeziorem Trzesieckim z jesiennych chmur
wyrasta Brookliński Most
zaprasza na drugą stronę reklamą konstelacji Skorpiona
więc idę
dotykając imion dawno zmarłych Burmistrzów
a oni chowają się w dziuplach Wilczkowskich Dębów
Rano będą wiewiórkami które
zapomniały miejsc
gdzie leżą schowane na zimę orzechowe sny
Nawet Jan Samuel Chopin przychodzi tu z pomnika spacerować
- w jego włosach milczą kamienne ptaki
zlatujące się na noc z kobiecych serc
by tak jak nigdzie indziej w Nieszczecinku
narastała w mężczyźnie samotność istnienia
we dwoje
wpajęczy się czasem tęcza
błądząc przez świty okienne
ścienny zegar jest brzegiem
gdzie wygrzewają się cienie
gdzie stół nogami zarył
odtąd ani dnia więcej
jak matka kiedyś siwy
na obrus kładę ręce
dziś znów cię wypatrzyłem
spod rzęs wzniesionych ze snu
mateczko lewostronna
byłaś nie będąc tu
lub może ja byłem bliżej
tak samo niechcianej strony
jak wtedy gdy za chwilę
miałem się z ciebie narodzić
do mnie przyszłaś czy po mnie
przerażeniem brzemienna
gdzie zegar ścienny jest brzegiem
urodzić po stronie cienia
gdzie błądząc w świty okienne
jak dziś wpajęczy się tęcza
zanim jej nie wypłaczę
mateńko lewostronna
posłuchaj jak bije mi serce
Żyje sobie pewien pan. Jeszcze.
Pan ma pieska jak życie pieskiego. Jeszcze.
Tyle świata dla siebie, ile zmieści się w oknie. Jeszcze.
Teraz popędźmy do konkretów a konkretnie,
przejdźmy się wzrokiem pod drzewa, marcowe nieruchy:
Pod oknem stoją drzewa. Jeszcze.
Mają codziennego pieska do podlewania. Jeszcze.
Tyle świata dla siebie, ile minie obok. Jeszcze.
I przykute do pnia oczy, które właśnie obmacują je z okna
na ostatnim piętrze (jeszcze).
Ale ale... ktoś spyta - o co właściwie, panie Marku,
chodzi w tym przepięknym wierszu?
Przede wszystkim w tym wierszu chodzą mi
przeróżne myśli po głowie: drzewa są nieistotne
pan jest nieistotny i pies niepotrzebnie tak długi.
Ów wiersz sam się pisze (jeszcze) lecz koniec jego
jest każdemu bliski, bo spójrzcie tylko:
Wieczór (jeszcze). Pan chwyta się jedną ręką za serce
a drugą trzyma psa na smyczy (jeszcze), czy też na odwrót.
Paroksyzm bólu rzuca go i zaskoczonego zmianą trasy spaceru
pieska przez okno...
Już!
Jak to?... a drzewa? - panie Marku, zostały przecież drzewa?
No tak... rzeczywiście: jeszcze. W takim razie
drzewa się wytnie: to co wcześniej napisałem
o drzewach proszę zatrzeć gumką pękniętej prezerwatywy,
gdyby nie pomogło - mnie zatrze również.
Dziękuję i pozdrawiam (jeszcze)
Pragnę cię na schodach tarasie i prędko
o świcie na łące kiedy mgły się srebrzą
gdy księżyc z chmur spada do stawu owalem
i na sianokosach i potem na sianie
Pragnę cię nad rzeką w wiklinie na piaskach
wyspy której rano nie było na mapach
pragnę cię najtkliwiej najgrzeszniej jak można
jak mniszka! jak dziwka!
Ufna i ostrożna
pragnę cię bez reszty a to co zostanie
w śmiertelnie poważny zaprosimy taniec
by kiedyś jak tutaj w nie naszym już świecie
pragnąć cię - innego - mogło nasze dziecię
Pragnąć bo dziś jesteś bo wszędzie cię widzę
pragnąć bym tu mogła... nim cię znienawidzić
Pracowałem kiedyś w drozdowni i nie chwaląc się, niezłe drozdy wtedy robiliśmy.
Zarząd nie żałował jeszcze kasy na upierzenie, a każdy drozd zanim opuścił drozdownię
był dokładnie testowany, nawet w dupki drozdom laborantka Dorotka zaglądała,
czy czasem nieba na wylot nie widać?
Najlepiej można było zarobić na produkcji drozda kwiczoła przeznaczonej na zagajniki
i łęgi śródpolne i do tych kwiczołów to żeśmy się naprawdę z chłopakami przykładali.
Niektóre na zimę nawet nie odlatywały, jeśli obsadziło się im teren rokitnikiem,
głogiem, czy jabłka niezerwane w sadzie tu i ówdzie zostawiło.
Gorzej już było z drozdem śpiewakiem - tu mogłeś się człowieku jak głupi natyrać
a potem okazywało się, że laborantka Dorotka całą partię zwracała bo niby
a to jeden za nisko śpiewa, to znowu drugi za wysoko.
Rzadko udawało się za pierwszym razem zrobić drozda, który by śpiewał akurat
i do tego jeszcze jak prawdziwy drozd. Wadliwe musieliśmy z pierza skubać,
ugniatać na nowo w dupkę co rusz zaglądając, czy nieba za bardzo na wylot nie widać
i drżeć pod koniec miesiąca, żeby laborantka Dorotka znów jakieś skazy na ptakach nie znalazła.
Ale babsko wyjątkowo upierdliwe było, aż w złości żeśmy jej kiedyś bociana
raz dwa na nocnej zmianie wystrugali i między gotowe już drozdy do gniazda podłożyli.
Przychodzi Dorotka, patrzy na bociana i spokojnie, jakby nic mówi:
- Pomóżcie no chłopcy, podnieść mi tego drozda do góry, bo ciężki jakiś
a sprawdzić trzeba, czy i nieba na dodatek nie będzie widać?
Poskoczył ten i ów zaraz i podniesiono bociana wysoko, aż dziobem o sufit drozdowni wyrżnął
a Dorotka tak się przez niego w gwiazdy zapatrzyła, że bachora na wiosnę jej przyniósł.
Nastało kilka miesięcy spokoju, bo odtąd bardziej zajęta była badaniami, którego to sprawka
ten bocian, niźli produkcją samego drozda.
W końcu złazi któregoś dnia z laboratorium na dział drozda obrożnego
a każdy od razu piwo chowa i za młotek łapiąc oklepuje głośno swojego ptaka,
że niby taki zapracowany. Ale ona tylko stanęła przy mnie i gapi mi się na ręce?
Z nerwów łebek ukręciłem prawie gotowemu drozdowi obrożnemu, a Dorotka nic.
Postała tak wymownie dobrą godzinę, przez cały czas nic nie mówiąc.
Wreszcie wystękała, niby do siebie
- No tak... coś trzeba będzie teraz z tym zrobić...
- zakręciła się na pięcie i wyszła. Chłopaki otoczyli mnie zaraz i z przejęciem wołali
jeden przez drugiego, że koniec z tobą bracie, przesrane masz przez tego bociana
i na drozdach to ty już sobie nie zarobisz!
Nic nie odrzekłem, tylko fartuch zdarłem z siebie nawet guzików nie rozpinając,
rzuciłem o posadzkę drozda obrożnego bez łebka aż huknęło serduszko jego maleńkie
i wybiegłem z drozdowni.
Nigdy już tam nie wróciłem, nawet żeby rozliczyć się, nawet po drozda na odchodne
co to go każdy dostawał od zarządu jeśli przepracował co najmniej 5 lat.
Słyszałem potem, że drozdownia zaczęła podupadać, coraz mniej drozdów schodzi z produkcji
i coraz słabsze są - świstają nurkując jakbyś mokrym styropianem o szybę tarł w te i we wte,
aż ludziom zęby zgrzytają ze złości na te drozdy ostatnie.
i oto moje domniemane winy staną się
odtrutką dla winnych naprawdę, mój grzech niewinny bo zamierzony
rozgrzeszeniem grzechów śmiertelnych, nieświadomie podjętych
w imię miłości, bliskich, ojczyzny. kurwa mać! - przeklinam
aby połaskotać tych, co nigdy nie przeklinają bo nie pójdę do ich nieba
w moim aniołowie mówić będą: o ja pierdolę, znów pierzyna
wyrypała się na zi(e)m(i)ę...
lekarstwo jak jad żmij, lekarstwo jak małżeństwo prostytutki
gdy zawstydziła się męża bo w pokoju pali się światło
a ona stoi przed nim podwójnie naga - bez ubrania
i swoich związków zawodowych
różowe od chcicy, zielone od przeterminowanych rocznic ślubu
czerwone od ognia inkwizytorów, niebieskie od cyjanku kutasa
języki ognia na które raz wzięci, na zawsze spłoną w oczach bliskich:
popierdolonoświeczna, wkurwomigotliwa i ja - cienioprzysiadły na jajach
którego teraz wezmą na ogniste języki jak Joannę d`Arc aby pominąć własne grzechy
Pod akacjowym drzewem mrozu, w rozpiętej koszuli ciała
tańczyłam czarną sarabandę, tańczyłam sarabandę cichą
choć krzyczałam obdarta z krwi i kości i gdyby płynął czas,
gdybym ustami mogła chwytać krople minut, udławiłabym się
za sto lub tysiąc lat i byłabym cudownie śmiertelną istotą. Ale trwałam
i kołysałam się pod akacjowym drzewem mrozu w czarnej sarabandzie,
umarłam w żywym tempie twojego oddechu bo tak mnie śniłeś.
Po tamtej stronie Matka z Dzieciątkiem płakała księżycowymi łzami,
płakała do rana nad naszym łóżkiem, że twoja miłość sięga tylko do powiek.
Kocham Chariel więc kiedy powiedziała resztę życia spędzę tylko z mężczyzną z którym będę się czuła naprawdę świetnie poczułem w tym pewną szansę dla siebie To od tego dnia zacząłem wylewać za kołnierz w zamian zabierałem ją na wystawy kotów transyberyjskich a wieczorami błądziliśmy alejkami maszynowych parków zbierając nakrętki snów i te wszystkie niezauważane przez tylu mimośrody Chariel zardzewiała je potem w swoim pamiętniku tymczasem ja wyświadczałem jej szereg drobnych przyjemności jak dzienne przypływy i odpływy statków kuchennych conocne obmywanie fiordów miednicy nadawanie wyłącznie na fali wysokiej częstotkliwości i przenikanie do górnych warstw świadomości poprzez szyjkę macicy oraz wracanie do siebie dopiero po tym kiedy ona już wróciła do siebie co poświadczy załącznik numer 221 Wpajęczonej w rozpuszczone włosy exodus dłoni na drżących ze zmęczenia palcach na przełaj siebie na myśli skos na dnia poniewierkę A tak słodko tak dobrze śniła nas dzisiaj noc gdy na rzęsie zachmurzonej powieki kogut zapiał w czarną źrenicę A jednak Mimo wszystkich moich starań i świadczeń coś jeszcze gryzło Chariel nadgryzało poczucie bezpieczeństwa jej szczęścia bez granic było naprawdę upierdliwe W końcu postanowiłem zapytać wprost czy ty czujesz się Chariel ze mną świetnie? Chariel milczała obserwując powracające bociany a potem odlatujące bociany i znów wracające bociany Ja w międzyczasie wyświadczałem jej te wszystkie usługi o których wspominałem wcześniej oczywiście dodając do tego nowe usługi takie jak choćby pomaganie Chariel w obserwacji powracających bocianów a potem odlatujących bocianów Wraz z zamieszczonym na dole rysunkiem dość dokładnie zostało to opisane na stronie 666 jako "Malis avibus" Dochodzimy co noc bliżej & bliżej od tamtego jesiennego wieczoru gdy pierwszy raz skosztowaliśmy win dochodzimy teraz o wiele wcześniej od rozbudzonych mgieł i nawoływań ptaków Czułe ścieżki z wrośniętymi w nie miejscami naszych spotkań coraz bardziej rozszerzają się w wiosennym słońcu już nie można przemierzyć ich w okamgnieniu Coraz bardziej zmęczeni i zobojętniali nierzadko z łzawiącymi oczami dochodzimy chyłkiem do siebie niet perz o niet perz o Ta opowieść nie ma końca Zawsze musielibyśmy wrócić do Kocham Chariel więc kiedy powiedziała resztę życia spędzę tylko z mężczyzną z którym będę czuła się naprawdę świetnie poczułem w tym pewną szansę dla siebie Zresztą czy miałbym siłę wykrztusić coś jeszcze przyciśnięty zardzewiałymi mimośrodami rozgnieciony na płask wyblakłymi nakrętkami snów rzucony przez Chariel w kartkę pamiętnika jak kamień w wodę? Mineralogia mogłaby powiedzieć co nieco skąd się wziął dlaczego właśnie w tym miejscu spierałby się do śmierci geolog z geodetą Chemik prześwietliłby na wskroś kruche ciało i wskazał na związki z resztą kosmosu Ot choćby ze mną która wybrałam właśnie jego z brzegu kamienistej plaży skupiona tylko nad tym ile kaczek pozostawi na wodzie Kilka podskoków po milionach lat bezczynności prawdziwie nieludzki wysiłek zasiedziałych w wieczności krzemowych mięśni Spoczywając w miękkim mule wspomina teraz chwilę kiedy był ptakiem lecącym ponad grzywami fal kamienieje marząc o dniu w którym znów ożywi go czyjaś śmiertelna ręka
Dziadek od rana szykuje się, przymierza do lasu
laski i kapelusz, pyta który teraz jest na czasie.
Żaden śmieje się wnuczek z łazienki. Ogolony
na łyso korzysta póki młodemu najładniej bez niczego.
Raz i dwa, raz i dwa dobiega z pokoju obok -
wnuczka otworzyła okno, wymachuje rękami i nogami.
W taki dzień nic się nie marnuje - każdy oddech
policzony, każdy mięsień wypowiada się jeszcze za siebie.
Dziadek z rozwagą przymierza laski. W końcu jak co dzień
zostaje sam w domu, pilnuje czy jutro też będzie
na co założyć (dziś wybrał słomkowy) kapelusz.
siedzę anka na tarasie
czaj zielony słodycz słowa
zobacz Pan Bóg kozy pasie
horyzonty w brodach chowa
anka świateł większe dziury
zarośnięte cieniem więcej
opatrunków lepkie chmury
plastry jesień nosy ręce
nie to kozy dni spragnione
wyskubują ciepło lata
deszcze meczą niedojone
jaka dobra ta herbata
anka o chorobach gada
cieniem spójrz jak las utyka
twarz pacjenta bardziej blada
może podać herbatnika
toż to koza chłodem meczy
pajęczyny zrywa różkiem
wkrótce słotą dzień pomleczy
nie uraczę się racuszkiem
siedzę anka na tarasie
czaj zielony słodycz słowa
dla mnie Pan Bóg kozy pasie
jej w piżamach lato chowa
"Kochać się, to nie patrzeć na siebie nawzajem, lecz patrzeć
w tę samą stronę."
Antoine de Saint-Exupéry
kiedy twój armstrong śpiewał pełnię
oceanicznych przypływów
a owieczki dnia
przemieniały się w nienasycone wampiry
(ot, choćby ta pani z przedszkola i któryś z nieśmiałych tatusiów)
mój armstrong
w krajobrazie rozrzuconych w nieładzie ubrań
uciekał sześciometrowymi susami
w ostry alt nowiu
i przecinając chmury
otworzył w mrokach wejście
do krain niechcianych dzieci
uwolnione tańczą na kafelkach jezior
Do dzisiaj nie wiem co mną kierowało, gdy wchodziłem do tego domu,
ostatniego przy drodze w nieznanej, nadmorskiej wsi.
Kiedy zagłębiałem się w sień, chłodną i wilgotną, ciało przebiegł dziwny dreszcz,
lecz na przekór przeczuciom wyciągnąłem rękę i po omacku namacałem klamkę.
W wyłaniającej się stopniowo z ciemności izbie paliła się gromnica,
powietrze przesiąknięte było wonią kadzidła i dziwnym, intensywnym zapachem suszonych ziół.
Naprzeciwko ledwie widocznych, zasłoniętych grubą storą okiennych ust, kilka ubranych na czarno
kobiet modliło się klęcząc przed wiszącym na ścianie, rozświetlonym płomieniem obrazem Matki Boskiej.
Któraś z nich odwróciła głowę w moim kierunku, wypatrując czegoś intensywnie, a potem
zaczęła głośno szlochać. Wówczas inna, bardzo do niej podobna - choć możliwe,
że tylko tak mi się wydawało z powodu półmroku - objęła tamtą ręką i powiedziała cichym,
ciepłym głosem: - Istnieje jeszcze cień szansy, dopóki morze nie wyrzuci...
Tu, jakby bojąc się dokończyć, urwała, zresztą płacząca, tak samo jak zaczęła,
tak raptem przestała szlochać i wszystkie kobiety w pokoju,
jakby na dany potajemnie znak wzniosły ręce do Obrazu
pogrążając się na powrót w modlitwie.
Rozejrzałem się uważniej: ciężki stół z rozczapierzonymi bezładnie wokoło krzesłami,
landara szafa, z prawej strony pod kredową ścianą szerokie łóżko przykryte ciemnokrwistą kapą
i wisząca nad nim, nierozpoznawalna z miejsca w którym stałem duża fotografia
w rozmigotanych czerwonożołto ramach.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Wszedłem do tego obcego, ciemnego pokoju prosto z zalanego słońcem dnia,
te kobiety modlące się żarliwie i nie zwracające na mnie uwagi, wsłuchane tylko w swój ból,
jakgdyby żaden żywy człowiek nie mógł już bardziej ich zranić, czy w jakkolwiek sposób im pomóc,
odwrócone do świata i ludzi tyłem.
I nagle ogarnęło mnie przerażenie, że to jakiś koszmar i może sam umarłem,
jestem już tylko cieniem błądzącym wśród zrozpaczonych,
oddzielony od nich murem nierozpoznawania bliskich miejsc i twarzy?
Pełen niesamowitych myśli odwróciłem się szybko i zatrzaskując głośno drzwi, przebiegłem sień.
Na zewnątrz przywitał mnie szum drzew zaczesanych jesienną modą,
słotne lusterka wczorajszej ulewy rozpryśniętej o pobocza,
wieczornie błąkające się chmury
a pod płotem przekrzywiony wróbel na studziennym wiadrze
- wygodne meble zwyczajnego dnia.
czas mi upływa na tratwie z bioder
kołyszesz mnie do snu i do miłości
co noc łapię ryby nienazwane
o świcie latam aeroplanem
niebem co wzdęte jak brzuch ciężarny
a w środku słowa prą jak kamienie
czas mi upływa na tratwie bioder
czy tobie upływa? nie wiem
cóż ja ci mogę kochany powiedzieć?
rośniesz we mnie jak świąteczna maca
ciągle jest wiosna i księżyc w pełni
choć dzień odchodzi skąd się nie wraca
cóż ja ci mogę kochany powiedzieć
ludzkie się słowa skończyły we mnie
potrzeba czasu by mnie zrozumieć
kamienie mają słowa kamienne
trzeba wieczności by dokończyły
szeptać to co zaczęły miliard lat wcześniej
co ja ci mogę miły powiedzieć
gdy trzeba czasu i nas jednocześnie?
więc lataj dalej aeroplanem
łów we mnie ryby swe nienazwane
a tratwę kieruj ku morzom własnym
po śmierć omijaj mój brzuch wielgachny
cóż ja ci mogę kochany powiedzieć
gdy od tysięcy lat wszystko wiadome
że krew jest słona i łzy są słone?
że morze mokre lecz łza tak samo?
że łzy są do rana i rosa jest rano?
że wszystko to są banialuki!
puste frazesy wyświechtane!
lecz księżyc i tak co noc świeci
i znów to samo a z tego to samo
następni rodzą się poeci
cóż ja ci mogę kochany powiedzieć
kiedy tak czas ci upływa na mnie?
Widziałem kruka.
Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem
szukając czegoś uchwytnego jednocześnie,
jakiejś pozagatunkowej jedności, tego samego głodu
burczącego w trzewiach wszystkim, głodu który zmusza
szczęki i dzioby do wspólnej zachłanności życia. Jakby spłaszczone
gardło grzechotnika zastygło ostatecznie nad nami
patrzyłem na kruka a kruk patrzył na mnie,
a dookoła miasto kipiało w poranku,
czułem jak dojrzewając przelewa się przez nieświadome niczego wiadukty,
kipi na szynach, rozlewa się rozkołysanym echem trotuarów. Miasto rwało
przez nasze spojrzenia brudnymi potokami ulic a na kółkach dymu
już dyndali pierwsi nałogowi palacze tytoniu szurając pożółkłymi nogawkami
o parapety parkingów i natychmiast wszędzie włączano wycieraczki,
światła przeciwmgielne ale nic nie było widać, tylko zmrożone kły gwiazd
kłapały, kłapały, tylko ja z krukiem mierzyliśmy się jeszcze wzrokiem
i on patrzył na mnie a ja patrzyłem na niego,
ale to nie było już to samo.
Wracałem do tego spojrzenia w stygnących sylwetkach starych ludzi,
poprzez czarne nagłówki gazet, czyjaś gwałtowna śmierć
tak samo potrafiła zatrzymać mnie na dłużej
aż któryś z ostatnich gołębiarzy zdradził mi, że kruki żyją sto lat,
zamieszkują ruiny starożytnych miast na skrajach pustyń
i odtąd, gdy widuję kruka omijam jego spojrzenie,
patrzę przez ramię na drugą stronę ciemnej ulicy,
coraz śmielej sam zerkam w to, czego nie objęło Jego Słowo.
Tutaj, gdzie droga w akacje schowana
mała kapliczka pilnuje spokoju,
roszponka niebo zniża do kolana -
niebieska struga wiatrem przebiegana.
Przystają baby wiejskie, spracowane
unosząc ręce przez chwilę do czoła,
pod chmury pnie się: "pobłogosław Panie" -
wiecznie zielona, kwitnąca jemioła.
Tu zło nie sięga, więc podchodzą nocą
sarny i dziki, a płochliwe sowy
na drzewach puszą ogromniaste głowy,
skądś dziwne głosy zaklęcia mamroczą.
I nie wiesz, śnisz gdzieś że tu jesteś właśnie:
wszedłeś do baśni, czy też w ciebie - baśnie?
Czy ktoś to zauważy, kiedy pójdziesz sobie
wreszcie: ile wschodów i zachodów albo snów,
ile stąd pozbierałeś w kosz zamkniętych powiek
(choćby śniegu, letnich pól lub bzu) z czegokolwiek
na co raz choć spojrzałeś przechadzając się tu,
a co trwało - dotychczas - jak zamknięte w sobie
na klucz? Cóż, gdyby tak mógł żegnający człowiek
dostrzec kradzież, jak mało pozostawiono mu
z miejsc, których nie zebrałeś w kosz zamkniętych powiek
kiedy stąd odchodziłeś, a przed tobą mrowie
innych - czy starczyłoby (jak dotąd!) wszystkich słów,
aby pustkę w której tkwi uzmysłowić sobie?
Tego, co wziąłeś z sobą, przecież nie wypowie
jeżeli nie zmierzy stopą pulsu twoich dróg,
nigdy jak ty szeroko nie otworzy powiek
gdy z wschodów, zachodów zostawisz mu - cokolwiek
(resztki śniegu, letnich pól, czy kwitnącego bzu.)
Czy ktoś to zauważy, kiedy pójdziesz sobie:
ile mu stąd zabierasz w kosz zamkniętych powiek?
Roztańczenie myśli... nie - nie myślenie wcale!
Dostrajanie zmysłów i mięśni szykowanie.
Potem długie czekanie, cierpliwie, wytrwale.
Niespełnionego chęci, by było spełnianie.
I ciągłe czyhanie, aż zajdzie wreszcie słońce,
Na księżyc podstępnie, za szybko podeptany.
Na stare, zimne gwiazdy - nagle tak gorące,
Na wróżby spadające z nieba kamieniami.
I to codzienne kłamstwem smarowanie kromek,
Co dzień zwyklejsze, miodem naturalnym płynne
Ukradkiem uchylanie okna wśród zasłonek.
I parkingi śródleśne, coraz dalsze, inne.
To kosztowanie zimą zapachu poziomek,
Bo poziomki są przecież wciąż - takie niewinne.
Brama wesołego miasteczka zamknięta na kłódkę
kartka: "nieczynne do odwołania".
A jednak ktoś tu sprzedaje bilety
ktoś zaprasza ciągle do środka
jesiennym wieczorem
wiatr kołysze się na krzesełkach
objazdowej karuzeli
To był koniec, mój pies zdychał.
W śnieg zapadł łapami i wyciągnął jęzor
(wyglądał jak łódź, gdy trze burtą o przystań
lecz wiatr za żeglarza wyprawę już podjął)
i pierwszy raz - Bóg mi świadkiem! -
per "przyjacielu" zwróciłem się do psa:
"Chcę z żalu zawyć nad twoim przypadkiem,
więc z etykietą skończmy jeden raz..."
I smutno wyłem cały wieczór, bardziej
do siebie, psa wyłem, niż do księżyca.
Jak człek pies zdychał, jak pies wyłem ja
(wiatr łódkę w przepaść morza spychał).
W Sieci znany jako marco, niutoN, Sokratex, Boskie Kalosze, Wstrentny...
© Copyright by Marek Sztarbowski