mama dzwoniła po każdym grzmocie
odbierałam z nowym błyskiem
burza w grudniu
nie wróży niczego
przerwała pytaniem
czy wszystko w porządku
tak więc przycupnęłam na parapecie
nie. nie umyję okien przed świętami
i z rozmysłem przyczernię pierniki
a teraz czekam
aż spadnie
może gwiazda spadnie
wiem. wiem że nie sierpień
ale może. w końcu
grudnie są nieobliczalne
sama mówiłaś przed chwilą
że takiej burzy to jeszcze nigdy
wiem że się martwisz
ale pocupię. jeszcze
pogłaskałam policzkiem
słuchawkę
sen był jak zwykle zwinięty w zieleń. po prostu. w lesie jak w lesie.
tej nocy znów odważnie wchodzę. w środku wiatr drwa rąbie a drzewa
schylają się w szuszumie. tło khaki z odcieniem zgnilizny. w nim brodzę.
sześć kroków od kępy jeżyn. tu: ostry szpic przecina pejzaż. pysk wilka
tyka mnie wzrokiem. tnie powietrze ziewnięciem i wystaje zza drzewa.
odskakuję. po drabinie z gałęzi czym prędzej wbiegam. na górze cicho.
światło rozprasza niby-strop z konarów. gapię się w prześwit jak w okno.
tutejszy tarzan łamie ciszę. trąca mnie łokciem. jak zwykle spadam.
po drugiej stronie drzewa: wilgoć, komary i muchy. ciemno. nie lubię
przewracać się na ten bok. pocieram mokry nos i dalej. przed siebie.
rzemykiem sandała: prach. pęka pułapka na krasnale.
między palcami stóp liliputy. wołają: berek i pryskają na boki echem.
kłują jak ściółka gdy ja na jednej nodze, przeskakuję czerwone czapeczki.
zmurszałe brody trzęsą się od śmiechu. chwieję się. krasnale prychają
gryząc mnie w łydki. no dobra. schylam się i największego prztyczkiem
zbijam. krzyczy tak przeraźliwie, że już biegną wszystkie. pisk brzęczy
złowrogo i bliżej. dźwięczy w uchu jak budzik więc otwieram oczy.
na północ ode mnie pies drapie w podłogę. mówi: wróć.
pójdziemy na spacer. będziemy pisać patykiem po trawie
potropimy leśne ludki. ubieram obrożę, nie kąsam i staję przy nodze.
w lustrze widzę jak spod szafy wystają czapeczki. leżą z brodą podpartą
i machają do mnie z uśmiechem. raz ręką, raz merdając moim ogonem.
wchodzę w to. zamykam oczy.
to bardzo prawdopodobne. powiedział: dwa miesiące spędzisz w morzu.
wyrosną ci płetwy a włosy odgarniać będziesz palcami zrośniętymi błoną.
nie panikuj. to nawet ciekawe doświadczenie. kojący szum, masaże wodne.
twój wzrok nabierze głębi a ty płynności ruchów. tylko pamiętaj. dodał:
gdy będziesz chciała wypłynać, szarpnij za linkę. trzy razy. bardzo mocno.
no już. spójrz na to z drugiej strony.
wskoczyłam
i z drugiej strony
patrzę
ziemia ma teraz kolor niebieski i nie jest twarda. ugniatam ją pluskiem.
miękkie stąpnięcie pozostawia ślad nie mojej stopy. płynę. czas też
przepływa spójnie nie głaszcząc mnie po mokrej twarzy. na łydkach
udach i brzuchu, osiada mech. zdrapuję go aż do zielonej krwi.
ryby wiją się wśród wodorostów. łamią horyzont tafli
i ocierają się o mnie zimnymi grzbietami. to zaraźliwe.
po chwili i ja srebrzę się jednostajnie a z oddali słyszę
że syreny naprawdę śpiewają
nie jest to iggy pop ale mają klimat
koralowce nadają trójwymiar
gdy tempo podwodnej akcji przesuwa się
wraz z ciemnym bokiem wielkiej ryby
chrzęst płetwy zatrzymuje mnie. zbliżenie.
muszla wygląda teraz jak okruchy kredy
białe perły ściskają krtań ciasną obrożą
więc otwarciem ust, zamiast przepraszam
wypuszczam bańkę i bulgoczę wdzięcznie
opieram się o kamień i liczę wodorosty. jak będzie nieparzysta
nie wyślę widokówek tylko list w butelce: "s.o.s. nieaktualne. zostaję!"
trzynaście
przegryzam linkę
nabieram wody w usta
może coś krzyczą. może przekleństwem
wiążą mi nogi i ręce. nie słyszę tego
i nie usłyszę. głucha niemowa. nic więcej.
wioskę najczęściej omijam ścieżką skrytą w zaroślach.
palcami drapię cichutko w drewniane plecy chałup. jednak
czasami ruchome obrazy dwoją się, troją w głowie. wtedy
środkiem przez wioskę. tańczę w sukienkce w stokrotki
a wszyscy palcami raz w czoło, raz w szyby od brudu ciężkie.
śmieję się z nich bezgłośnie. nie ludzie to a manekiny,
nie drewno chałupy a szkło. sklepowe wielkie witryny.
stokrotki palcami zwijam. uciekam w pokrzywy i oset.
raz kowal za mną pobiegł. nad brzegiem rzeki stanął.
ustami poruszał dość długo, brwi czarne unosił wysoko.
dłonią skinął do wewnątrz, z kieszeni wyciągnął podkowę.
przyszłam do niego przez rzekę. sukienka i uda zmokły.
on tylko splunął przez ramię i ruchem jednym zdjął wodę.
przewrócił mnie a pod trawą chłodno i ciemno było.
zabolal oddech gdy ciało wiło się. wiło. wbiło.
krew była ciepła. łzy słone. trawa cuchnęła potem.
kowal zdjął ze mnie brzuch mokry a ja ściskałam podkowę.
kucałam w rzece do zmierzchu
prąd zerwał łebki stokrotkom
wyrwało się ze mnie dziecko.
nie. to nie to że kolejne poronienie. nie krwawi podbrzusze
i nie kapie sól na przecięte krocze. nie słyszę też głosu lekarza:
te samorozpuszczalne kłębki szybko znikną a i pani
nie będzie pamiętać. wiecznie.
pani...pani...pani...
a we mnie dziecko jest przecież. drugie.
nie rozumiesz.
mówisz: nasze dwa przenoszone szczęścia
śpią spokojnie z otwartymi buziami. a ja wiem
że łapią teraz motyle w siatkę z czapek a gwiazdy nabijają w butelkę.
potem wrzucą ją w ocean z autostrady.
w niej kartka z drukowanymi będzie:
"gwiazdka z nieba dla każdego a dla mamy ta duża, co się nazywa słońce".
dalej nie rozumiesz.
ja pamiętam że na parkingu, gdy ładowałeś kosz z zakupami.
między corn flakes a winem romantica. ono krzyknęło:
uciekam i masz mnie nie gonić. już się w to nie bawię. nigdy.
nie zauważyłeś nawet kiedy wylało się ze mnie.
liczyłeś tylko ile dni jeszcze i jakie tu ceny. czy straty z dzisiaj
mogą mieć wpływ na bilans przyszłego tygodnia.
dziecka nie ma do tej pory. wypatruję ciągle.
mówię: zobacz. dojrzałam, mam rozłożyste biodra
no, gdzie cieplej ci będzie. zamieszkaj we mnie.
a ono się śmieje i woła twoim głosem:
dorośnij w końcu.
nasze niezadowolenie ucieka przed nami
na zewnątrz dziupli o czternastu piętrach
tego ujęcia jednooczna kamera nie dostrzega
skupia się na błędach ust i grymasach brwi
cieniem na ścianie wytłacza siwe profile
stąd i wynika nasza geografia i odczyt map
gdzie poziomów nad morzem zabrakło
akcja nieustannie rozwija się w głębi dziupli
w kolejnych tunelach pod sierścią podłogi
szybki rzut oka na kwadrat korytarzy
daje nam skalę namacalności i iluzji
ostrość widzenia zmienia się wraz z ostrością skał
wysokimi w sam raz do podrapania kolan
zabarwienia wyżyn odcieniem czerwieni
płaszczyzny ust dają zwężenie krajobrazu
wydziergane pasma rzek pulsujące kiedyś żyłkami
spopielają się w taflę mgły poprzedzającej wieczór
na nasze głośne przyzwolenie akcja zwalnia bieg
bisy w podziemnym drapaczu zwodzą głuchym echem
każdy ma taki kalejdoskop na jaki sobie zasłużył
wykrakałam. dlatego w moim zaparowana szybka
a nadmiar kolorów mdli się w ciasnym brzuchu
kręcę nim zgodnie z ogonem wskazówek. gdy palców brak
turlam w dłoniach lub nosem po piasku. uroki rzucam
na dwoje wróżę. on nic. żadnym wzorem nie składa się na mnie
tylko mgłą siną i zaciętą mżawką
przekrzywiam głowę. robię śliczną sowę. krzyczę
uważaj zagram w łupanego. szkiełko w kamień włożę
jak w oko. cięciem sopla przetnę mętny pejzaż
a z twojej pustej puszki zrobię beczkę śmiechu
mieszkasz tu w sadzie na sąsiednim drzewie
dom z pióropusza zielonej korony
prawdziwy wojownik z ciebie gdy tak zbiegasz
z gniazda jak z posterunku schodami gałęzi
bzdurząc że można schować się jeszcze głębiej
mamy za dużo minut w sam raz dla niedomówień
wchodzimy w pętlę czasu tak pomyślałam sobie
gdy usta wydymamy i odwracamy głowy
a płot nam rośnie w górę tnąc każde z lian posłowie
wiruje śmiech drugiego gdy pierwsze łapie oddech
zaczyna się już ściemniać powieki są zmęczone
wyczuwam że spoglądasz przez noc i noktowizor
złoszczę się wiem że przewidujesz kilka kropli
zsuną się szybko w podczerwień policzków
a to oznacza że przegrywam tak tego nie lubię
wosk zlepia dłonie
liście na zimnej tafli
przykryły zdjęcie
minuty płoną
wiatr strąca ciszę i myśli
za oknem mgła
a ja przeświecam cała
krople o parapet
gdy zamykam oczy
wtedy pachnie deszczem
jeszcze bliżej
cień poziomych żaluzji
spina biodra i uda
pod łuską z pasków
przebiega ciasne ciepło
mgła cicho pod powieki
a ja zastygam
deszcz majowy przecieka nam przez palce. jak czas. trzynaście lat wcześniej
też zakwitły kasztanowce. prosto w okna. innym niż dziś odcieniem bieli.
w parku drzewo zginało się w pół. nasza ławka. siedzieliśmy tam zamykając
oczy na słońce. po stawie przemykały ciemne brzuszki kaczek. udawałeś
że łapiesz najmniejszą z nich. dla mnie. biegliśmy do domu po łydki z wody.
później nad książkami. po nos w kocu. w sobie. czytaliśmy. wszystkie kartki
zapisywały nas. między datami z podręczników a rocznicami ślubu zgubiło się
drzewo. tak. ławki nie ma bo parku już nie ma. w miejscu gdzie pleśniał staw
sterczą czaple bloków. ja nie rozpuszczam włosów po pas. choć z balkonu
mogłabym nawet rozrzucać warkocze. mam za to syna aż po moją szyję.
mamy też nas i czasu brak. przecieka nam przez palce jak majowy deszcz.
teraz to córka zapisuje nami kartki pamiętników. rysuje śliczne buzie
z modelu dwa plus dwa. jest na rysunkach osiedle. i jest też biały kasztan.
ławka zieleni się wśród geometrii figur. jesteśmy. choć nie ma tamtych nas.
białe noce
środek dnia
przecięła mleczna droga
zakręcając siwym wąsem sań
Data urodzenia jest średnio odległą: 3 listopada 1972r. Wydarzenia współtowarzyszące okresowi od - do, nie zamykają w swoich klamrach osiągnięć, wartych podkreśleń czerwonym szlaczkiem. Wszystko dzieje się rozwijaniem kłębka. Jestem. Pracuję. Realizuję się w miarę kolejnych odsłon scen rodzinno-pracowniczych. Dużo czytam. Lubię poezję. Cieszy mnie pisanie. Jestem więc w taki sposób.
Dziękuję Jerzowi za zaproszenie. Ważne są takie gesty. Dodają otuchy
© Copyright by Renata Zrajkowska-Bujak