nagi jak stół bez obrusa
czekałem aż przyjdziesz
w końcu znudziło mi się
popijanie francuskiego wina
ruszyłem tropem twych spazmów
na alei spełnienia
rozdreptałem psie gówno
przekopując rynsztoki miasta
rozdziewiczając rynsztoki miasta
zacząłem grzebać
zacząłem kopać
zacząłem szperać w odchodach
zacząłem szperać w zakamarkach
nastroszonym żądłem
wypolerowaną żądzą
igłą do nakłuwania posuwistych muz
igłą do nadziewania elfów i nimf
spenetrowałem rynek
solidnym banknotem
obmacałem okolice dworca
obcesowo zaczepiłem kilka knajp
mimo usilnych starań
i odprasowanej twarzy
nie umiem naciągać
kto się nabierze na takie
pieprzenie poezją
wziuuu
metalizowawziuuu obiekty
z mięsnym wziuuu nadzieniem
przemykawziuuu obowziuuu gdy wziuuu
stoję na papierosie
wziuuu
próbowziuuu wziuuu pisać na bibułce
ale zimno wziuuu
rozjechawziuuu myśli gryzmoły drżącą ręwziuuu
palenie to wziuuumoniał wziuuunicestwienia
który wziuuu kultywuję latami bezsilnowziuuu
papierowziuu dobrze jest wziuuu zapić
wódką z wziuuutem
wziuuu wziuuu wzz.
odkąd zużyłem czas
można też jabłkiem
zagryźć
dotknij
tak
nic nie mów
patrz
mgła
zaciska pętlę
ściany lustra
płaczą
jaki mamy dzień?
za dwadzieścia minut jutro
to będzie
ze dwa niedopałki
tymczasem
nie stawiam poetom
nie dzisiaj
teraz będę ostrożniej
rzekł słoń
opuszczając skład porcelany
będę słuchał uważniej
powiedział słoń
będę patrzył uważniej
powiedział słoń
będę kroczył uważniej
rzekł słoń
stanowczo i wyrżnął jak długi
leży
wielkie rozchlipane bydlę
jak to ukołysać?
księżyc ma zaćmę
uchyliłem wrota
wilki na oślep
konstelacji wyją
ofiary tropem
sierścią w sierść
mi zatańcz
zbiorę twoją woń
w oku pochodnię
sznur zębów ci podam
ziemia pomiędzy
jeszcze
zradiofonizowany kwiaciarz
licytuje zestawy
patyków po wacie
mordercza szermierka
polubownie wygasa
w dziecięcych uśmiechach
rozkołysana
głowa pijacza
urwana nagłym
akordów dysonansem
słońce jak żarna
sproszkowaną wolę
w marzenia piwne
piastowskie upojne
natrętnie obraca
i znów
z leniwego krwiobiegu
wyrywa się zaprzęg
dwuoczny
na oślep ponosi
wyciągam rozpinam
koszulę rozflaczam
za ramię żonę
i dalej
deszcz deszcz
ociekam milczeniem
trwonię noc
rozmowa z żabą
fortepian zamknął usta
trawa do stóp
nabożnie bez papierosa
pożegnałem Ciebie i Ciebie
teraz mój dom niebyty
chyba mi smutno kiciu
mrrr mrrr
plasterek kaszanki
jaki kwiat paproci
lunatyczna faza
czy wilcze wołanie
w te gałęzie sploty
twarzą smagłe i nogom
podkładki korzenne...
mroczno
o ranioną sarnę - bach
zając miłosny pierzchnął
lękliwe komary brzęczą stale
znów uciekam
z sercem miast klucza
na szyi wiązanym
jak amulet matki
pępowin dziecięcych
wianek
jakaś miłość
wczesna i te późniejsze
jacyś przyjaciele
właściwie nie pamiętam
właściwie nie wiem
nawet nie chcę
stara kobieta
w ślad za młodą kobietą
zwalnia
znarowiony czas
zatrzymuje w miejscu
atakiem drżączki
co wypadało uczynić
o tej porze życia
obmyć ręce i twarz
powinienem był
zanurzyć stopy
Mógłbym odwracając kota ogonem
mówiąc prawie o tym samym
(ale jednak nie tym samym)
a może mówiąc o czymś zupełnie innym
mógłbym powiedzieć tak
Powinienem był zanurzyć stopy
obmyć ręce i twarz
jeszcze ciepły
pulsujący wspomnieniem buntu
jednak oddałem się
do rozwłóczenia
rozmieniony na mrzonki
trwam wytężony w staniu
gdy przestwór dyskretnie
krok dalej
gdy odpływ
Tak mógłbym powiedzieć
nad ranem
przyśniło mi się umieranie
zlany potem wyrwałem
w dzień teraz wieczór
w dodatku ten cholerny wiatr
jakiś kurwa deficyt
kobiety Boga białka
nie wiem co jest
czai się
spasiona dekadencja
podrywa zasiedziałe dupsko
szuka właściwych kroków
wierci nerwowo maca
gówniane to życie do tańca
mimowolnie zacieśniam spiralę
a jednak strach
zacieranie śladów
profilaktycznie popłatkiem
szkła z wódą i szmatą z rąk do rąk
kapłan kontuarów na glanc
wystukuje monetą rozgrzeszenia
przeżegnać chwilowo
wymodlenia nie postuluje
nic więcej
incydent
letnia suka z sąsiedztwa
żenująco dekomponuje metaforę
chlip chlip przerżnął zostawił
że miłość chlip i nawet nie
daruj sobie szkoda politury
jak chcesz pójdziemy razem
zapalić
widocznie Świetlicki się mylił
albo nie brał pod uwagę śmierci nagłej
bo odnalazłem cię
w połowie drogi do domu
zwróconego ku tęsknej
miseczce na mleko
parę dni po tym
jak pewien skurwiel
o ustalonym nazwisku
nakarmił je wszystkie
trucizną
piję twoją pamięć
mały przyjacielu
pogromco doniczek
z rozmiauczaną
duszą łowną
a wam na pohybel
wybrańcy skwapliwi
by obrazem bogów
brać i czynić
czynić i brać
i za łono ziemi
cierpliwej
nieustająco brzemiennej
jak przenajświętsza
kurwa mać
codziennie wznoszę
do dna
powiedzmy
można by zatłuc bezdomnego
bezdomnego nietrudno jest zatłuc
można to zrobić na wiele różnych sposobów
bezdomnego można zatłuc kamieniem
można go zatłuc kijem rurą lub młotkiem
albo na przykład brukową kostką
można go zatłuc kastetem butelką cegłą
nawet pięścią
można go zatłuc deską ze sterczącym gwoździem
gwóźdź nie jest niezbędny
bezdomnego można zadźgać nożem
dysponując butelką benzyny
można bezdomnego podpalić
lub po prostu przy odrobinie cierpliwości
wdeptać go butami w ziemię
zasadniczo nie musi to być bezdomny
przecież można zatłuc przypadkowego przechodnia
ojca matkę żonę dziecko babcię dziadka
albo innego członka rodziny
konkubinę pijaka można jakiegoś pedała
można zatłuc marię magdalenę
można z powodzeniem zatłuc mnie albo ciebie
a mając naprawdę dużo szczęścia
można by zatłuc nawet samego chrystusa
o ile przyjdzie mu do głowy niedorzeczny pomysł
ponownie zstępować
weźmy dla przykładu mnie
osobiście najchętniej zatłukłbym tych dwóch
tych gówniarzy co śmierdzącego zbieracza złomu
zgasili brukiem ledwie parę przecznic dalej
jednak twój wybór może być zupełnie inny
możesz podjąć się drugoplanowej roli świadka
który pojawia się w stosownym momencie
aby bezbłędnie wskazać sprawcę
mój ambiwalentny stosunek do warszawy
zauważam w kuchni u lopeza
gdy ten we wróżbę rozbiciem niewprawnym
układa rozbrykane stado mandarynek
jedynka twierdzi że yeem zaaamy
dwójka ukrywa tajemnicę ośmiu
trójka jak kotka do piątki
szóstka nie rozpoznała jednego pośród stu
zaś czwórka w tle rozprawia o kwintesencji
kobiecości której nie brak szczęściarze siódemce
dziewiątka z dużą głową i zagłodzonym sercem
ósemka zapodziała się na papierosie
przy dziesiątce robi się ciasno
a jedenastka
jedenastka jest zastrzeżona
to jedenaście milimetrów słoniątka
pulsujące w niepozornym brzuchu
między jajnikami a endometriozą
to jedenaście kroków do rozstrzygnięcia
nie oclona przez dobór kontrabanda
próbująca ukradkiem okpić śmierć
nadzieja na melancholiczny cień ojca
w płochliwej pestce
dwunastka nie nie
powyżej robi się sennie
pomagam zbierać
Niezły temat - cel, pal
Rozstrzelałem kolejny moment
Ulepiłem go z bezsilnych chcę
Chcę dotrzeć do sedna widzę
Czuję?!
Dobra robota - pragnie usłyszeć
rzemieślnik
Nie tak, ciągle nie tak
Schwytanie Buddy
Wydawało się całkiem bliskie
Jednak jest coraz trudniej
Spędzać ich wszystkich, ustawiać
I gilotynować
O wszystkich pięknych kobietach
nie uszczęśliwią nigdy
o dzieciach których
nie przywołam do kwilenia
o nieodbytych rozmowach
i hipotetycznych rozmówcach
o dalekich podróżach do niemagdzie
albo niemazaco albo dokądpoco
o tajemniczych spotkaniach
z tajemniczym nikt
i tej dupci z przeciwka
czy tamtym fagasie
on ją a ona mnie
w tramwaju sraczu
czy w drodze do jednego
lub drugiego lub trzeciego
opowiadam ślepe uliczki
sączę bezgłośne historie
dla których nie ma
bez których jest
całkiem niewidome
Moje zabawy z Tobą
Igraszki ćmy w płomieniu świecy
Ukradkiem wspieram rebelię
Świat jest dziwny.
Ojciec stale ma jakieś pretensje do Żydów. Jakich Żydów?! Ilu ich pomiędzy nami zostało, po tym jak większość wymordował Hitler, a za niedobitki wzięli się komuniści? Mówiłem ojcu: jeżeli w tym kraju garstka Żydów kieruje życiem trzydziestu paru milionów Polaków, to takich cwaniaków tylko podziwiać, a my naprawdę nie zasługujemy na nic lepszego. My? Czy jestem Polakiem? Nic mi nie wiadomo o tym, aby było inaczej, ale los płata figle. Nie ma znaczenia. Świat umiera. Jego blask nieuchronnie stygnie.
Podziwiam zachód Słońca, które za cztery miliardy lat pęknie i wypali Ziemię. Jeszcze dużo zachodów. Ale i tak nikt nie dotrwa do zwieńczonego fajerwerkami finału. W końcu będzie dość czasu, by rozprawiła się z nami zniecierpliwiona przyroda, albo (co zabawniejsze) by nasi ulepszeni genetycznie potomkowie śmiertelnie znudzili się konsumpcją i przeżarci apatycznym postękiwaniem wyregulowanego automatu do zaspokajania kontrolowanych przez korporacje potrzeb popełnili zbiorowe harakiri. Ciach!
Maleńka Sara śpi spokojnie. Bezwiednie podejmuje życie, rośnie. I ja - wcielam się w rolę ojca samorzutnie, staję się nim niezależnie od tego czy ukułem dojrzałość, czy czuję się gotów. Śmierć też nie spyta o zdanie. Minister Zdrowia i Opieki Społecznej każdego dnia napomina mnie, że palenie powoduje raka. Szkoda, że nie zakazał dystrybuowania tego świństwa. Za dobry interes.
Życie jest niekonsekwentne. Życie domaga się zabijania, okrucieństwo dodaje mu siły. To trochę przykre. Trzeba być bardzo opanowanym Bogiem by władać światem, któremu nie wolno pomóc - odkąd usowiło się Prawo. Nie wiem z całą pewnością. On mi się nie zwierza.
Młodzieńczą fascynację życiem i wiarę w sens jego rozumienia kwituję teraz wzruszeniem ramion. Ileż można się dziwić? Oschłość wkradła się w nasze (ze światem) drewniejące stosunki. A przecież codziennie podejmuję przypadające mi zadania i role, wypełniam zobowiązania względem wszechwładnej bylejakości. Tak - tonąc w zbiorowym pośpiechu coraz trudniej jest liczyć na odnalezienie harmonizującego z kosmosem rytmu. Zgrzyt przejeżdżającego tramwaju.
Życie musi być niekonsekwentne. Życie musi pozostawać w stałej opozycji do konsekwentnej śmierci. To może nie wyda się logiczne, ale przecież sowią jedność!? Czyż nie? No proszę mnie nie irytować. Nie lubię głupoty. No więc - cóż z tego? Ano nic. Dalej tulić kochaną żonę, wodzić łakomym wzrokiem za powabnymi ciałami kobiet, których raczej nie będzie okazji posiąść i jeszcze bezkrytycznie zachwycać się maleńką córeczką. Kołysać kruchą drobinkę, czternastodniową Sarę, która śpi teraz spokojnie, wzrasta i zupełnie bezwiednie podejmuje życie.
Statystycznie rzecz biorąc za jakieś trzydzieści parę lat bezpowrotnie zatrzasnę kurtynę powiek. Może trochę wcześniej. Może trochę później. Dorwie mnie ta menda Kostucha, wystraszy nagłą i nieproszoną wizytą, ufajdanego mnóstwem nie pozałatwianych sprawunków. Przylezie i przytnie. Kurewsko konsekwentna.
Że o poezji? Pies gryzł poezję!
No, Twoje zdrowie ;)
Dnia 29.09.2000 by Tomasz Kompa
(z pochodzenia chłopo-robotnik;
mentalny prowincjusz, raczej odludek,
nie zrzeszony i bez tytułów;
w dniu sporządzenia tekstu wykazujący
trzydziestoparoletnie biologiczne zużycie)
© Copyright by Tomasz Kompa